Był środek września. Po ponad roku podróży dojechaliśmy autostopem z Polski na Bali. Gdyby nie operacja usunięcia wyrostka robaczkowego u Asi w Kuala Lumpur, bylibyśmy tam miesiąc wcześniej. Wszystko po to, aby spełnić jedno z największych podróżniczych marzeń: złapać na stopa jacht płynący do Australii (o co w ogóle chodzi w jachtostopie przeczytacie TUTAJ). Historii ludzi, którym się to udało właśnie z Bali nie znaleźliśmy, przynajmniej Polaków. Wiedzieliśmy jednak, że jest to możliwe i że nie jest jeszcze za późno, aby załapać się na pokład.
Pamiętam, jak siedzieliśmy na plaży Echo wpatrując się w ocean i zachodzące na horyzoncie słońce. Powiedziałem wtedy Asi: Patrz, tam daleko jest Australia. Bez względu za wszystko złapiemy jacht i popłyniemy do Australii. Następnego dnia wypożyczonym skuterem zaczęliśmy jeździć dookoła południowej części wyspy w poszukiwaniu informacji, które okazały się kluczowe do osiągnięcia upragnionego celu.
Spis treści
GDZIE SZUKALIŚMY?
Po pierwsze sprawdziliśmy w internecie, gdzie w południowej części Bali znajdują się mariny, kluby jachtowe, przystanie, restauracje blisko marin, miejsca do naprawy sprzętu jachtowego. Po prostu wszystkie miejscówki, w których mogliśmy spotkać potencjalnych kapitanów. Nie mieliśmy w tym kompletnie doświadczenia, więc kierowaliśmy się radą innych spotkanych na drodze ludzi oraz własną intuicją. Kalendarz pokazywał 19. września. Pierwszym miejscem, do którego dojechaliśmy była przystań w Serangan. Dużo lokalnych łodzi rybackich, raptem kilka jachtów, do których nie było szans dotrzeć, ponieważ były zacumowane na kotwicy. Wyglądało to bardzo średnio, ale nie poddawaliśmy się. Spacerując w celu spotkania kogokolwiek białego natknęliśmy się na bar na rogu, w którym poznaliśmy dwójkę pijących zimne piwko mężczyzn.
– Witam Panów. Jestem Adam i razem z moją żoną szukamy możliwości załapania się jako załoga na jacht płynący do Australii. Nie jesteście może właścicielami jachtów?
– Witaj! Jesteśmy żeglarzami, ale niestety nie płyniemy nigdzie w tym roku. Sezon już praktycznie się skończył. Spóźniliście się jakieś trzy tygodnie. Odpływało wtedy około trzydziestu jachtów do Australii. Jakkolwiek może jeszcze szczęście się do was uśmiechnie. Próbowaliście szukać w Bali Marina?
– Jeszcze nie. Gdzie ona jest?
Spotkani żeglarze dali nam kilka cennych wskazówek odnośnie miejsc, w których możemy natknąć się na kapitanów. Jeżeli jesteście w naszej sytuacji, koniecznie zostawcie ogłoszenie w tym barze na rogu. Jest to miejsce wieczornych spotkań wilków morskich w przystani w Serangan. Każdy o nim wie i jeżeli zrobicie dobre wrażenie ludzie zaczną o Was mówić i wieść o Waszych poszukiwaniach rozniesie się po całej okolicy. Ponad to znajduje się tam The Royal Bali Yacht Club oraz serwis naprawczy Yamahy, mały sklep, w którym ludzie robią zakupy. Jeden z dwójki żeglarzy zaproponował, że zabierze nasze ogłoszenie i powiesi na tablicy w biurze ogłoszeń przystani w Serangan. Warto również tam spróbować. Ktoś zasugerował nam, że na północy Bali, w miejscowości Lovina, można też spróbować. Problem jednak jest taki, że jachty zacumowane na kotwicy w Lovinie w 95% płyną w stronę Azji Południowo-Wschodniej.
Z nadzieją i ogromną radością udaliśmy się w kierunku Bali Marina, która znajdowała się 10 minut drogi skuterem od przystani. Wjeżdżając na teren Benoa Harbour trzeba zapłacić 4000 indonezyjskich rupii, czyli niecałe 1,5 zł. Dostaliśmy świstek papieru i ruszyliśmy do mariny. Po dosyć szybkiej, ale konkretnej rozmowie z menadżerem, przypięliśmy swoje ogłoszenie na tablicę ogłoszeń. Menadżer potwierdził słowa wcześniej spotkanych w barze ludzi:
– Dwa, trzy tygodnie temu, odpłynęło stąd kilkanaście jachtów i wiele z nich poszukiwało dodatkowej załogi. Jeżeli będę miał jakiekolwiek informacje odnośnie jachtów, które przypłyną, dam wam znać. Pozostaje wam cierpliwie czekać i nie poddawać się. Coś na pewno się znajdzie!
Tymi słowami pożegnaliśmy się i kolejny raz poszliśmy przejść się koło zacumowanych jachtów. Plus jest taki, że wejść tam może każdy. Nie ma potrzeby pokazywania specjalnej karty, czy kodu dostępu, jak to zwykle bywa w innych krajach (to wiemy już z późniejszego doświadczenia).
– Mówisz, że mamy jakieś szanse? – zapytała Asia.
– Tak, cały czas w to wierzę. Mimo późnej pory uda nam się. Będzie dobrze.
Dwa dni później, w dniu naszej drugiej rocznicy ślubu, dostaliśmy telefon od nieznanego nam numeru:
– Hej, mówi Igor. Asia i Adam, płyniemy do Australii i chcemy was na pokładzie naszego jachtu. Kiedy możecie przyjść do mariny?
Zatkało nas… Byliśmy w lekkim szoku, że ktoś do nas zadzwonił po dwóch dniach od zostawienia ogłoszenia.
– Możemy spotkać się jutro? Mamy akurat drugą rocznicę ślubu i jesteśmy daleko od miasta.
– Pewnie, wpadajcie kiedy tylko macie czas. Wypływamy za tydzień. Czekamy na Was.
– Będziemy jutro o 12. Do zobaczenia.
Szok! Co to był za dzień! Szczerze, to ten telefon przyćmił lekko nasze rocznicowe świętowanie. Leżeliśmy w hotelu i rozmowy krążyły wokół następnego dnia. Nie mogliśmy doczekać się jutra. Radość pomieszana w tym samym momencie z wielką niewiadomą. Cieszyliśmy się na spotkanie z załogą jachtu, ale w głowach mieliśmy wielkie znaki zapytania. Dlaczego? Zapomnieliśmy dodać jedną istotną rzecz. Rodzice wysłali nam do Kuala Lumpur ważną paczkę z lekami dla Asi, skąd mieliśmy je odebrać. Kupiliśmy więc bilety na lot do Malezji oraz powrotny na Bali. Mieliśmy w ten sposób przedłużyć sobie naszą indonezyjską wizę na kolejny, trzeci miesiąc, i zwiększyć szansę na złapanie jachtu. Dodatkowo mieliśmy kupiony dosyć tani lot z Bali do Darwin. W razie, jakby jednak nie udało się złapać jachtu (Szczerze powiedziawszy i tak wierzyliśmy, że złapiemy. Podczas naszych kolejnych jachtostopowych poszukiwań biletów na samolot już nie kupowaliśmy. Po prostu musiało się udać.)
O 12.00 byliśmy w Bali Marina. Jechaliśmy z myślą, że jeżeli oni będą chcieli wypływać z przyszłym tygodniu, z pewnością nie będziemy w stanie do nich dołączyć. Było dla nas za szybko i nie chcieliśmy stracić szansy odebrania leków dla Asi.
Po przyjeździe od razu zaczęliśmy szukać jachtu o wdzięcznej nazwie Sue Sea. Po chwili byliśmy już na jego pokładzie w towarzystwie Igora, naszego przyszłego skippera. Przywitał nas serdecznie po czym zaczęliśmy rozmawiać. Zrozumiał nasze tłumaczenie, jednak za wszelką cenę próbował nas namówić na wyprawę z nimi:
– Nic nie dzieje się przypadkowo. Asia, paczkę można zawsze wysłać do Perth (tam docelowo płynęli) i odbierzecie ją jak dopłyniemy. Możecie nawet na mój adres. Planujesz w przyszłości napisać książkę z waszej podróży? – zapytał Igor
– Kiedyś pewnie tak. – nieśmiale odpowiedziała Asia.
– Tak samo myślę. Nie może w niej w takim razie zabraknąć rozdziału o przeprawie oceanicznej na pokładzie australijskiego jachtu Sue Sea. Musicie z nami płynąć i kiedyś to opisać. To będzie niezapomniana przygoda. Macie niesamowitą szansę. Dołączcie do nas, a będziecie mieli wspomnienia na całe życie.
Po jego słowach wymiękliśmy. W sercach czuliśmy to samo, ale nikt nic nie mówił. Opuszczając marinę spojrzeliśmy na siebie, po czym ze łzami w oczach i ogromną radością zadecydowaliśmy, że płyniemy jachtostopem do Australii! W tej chwili nie liczyły się pieniądze wydane na loty, nie liczyły się komplikacje z powodu wysłania paczki z KL do Perth. Liczyło się marzenie, które właśnie stawało się rzeczywistością.
Z Igorem, Brianem i Paulem spędziliśmy czternaście dni na Oceanie Indyjskim. Igor był Ukraińcem, który ponad 35 lat temu wyemigrował do Australii. W swoim życiu pływał na wielu jednostkach, uczestnicząc również w prestiżowych regatach Volvo Ocean Race. Był znakomitym żeglarzem i jeszcze lepszym nauczycielem. Brian i Paul byli braćmi. Pierwszy był właścicielem jachtu i osobą, u której spędziliśmy pierwszy miesiąc naszego pobytu w Australii. Obydwoje pochodzili z Nowej Zelandii, ale praktycznie całe swoje życie mieszkali w Krainie Kangurów.
Przed wypłynięciem zostaliśmy zabrani na pierwszą lekcję na morzu. Cała załoga plus kilkoro znajomych uczyli nas, jak sterować jachtem, jak stawiać żagle, jak obsługiwać sprzęt nawigacyjny, itp. Naprawdę po czasie bardzo doceniamy to doświadczenie i wiemy, że było to bardzo ważne, szczególnie dla nas – niedoświadczonych. Ponad to na kilka dni przed startem dostaliśmy jacht do swojej dyspozycji. Sue Sea na chwilę stała się naszym domem, kiedy cała ekipa spała w hotelu, odpoczywając i nabierając sił przed nadchodzącym rejsem.
JAKIM JACHTEM PŁYNĘLIŚMY?
Nie mieliśmy zielonego pojęcia, że nasza łódź to wyścigowy jacht, który pływa znacznie szybciej niż zwykłe jachty, jest lżejszy, lepiej znosi ciężkie warunki na oceanie, jest prostszy, mimo to ciągle komfortowy. No może nie zawsze… Jacht miał długość 50 stóp, czyli około 15,5 metra. Ważył 14 ton (warto dodać, że jacht, którym płynęliśmy z Nowej Zelandii do Australii ważył 30 ton). Nasza ekipa po prostu lubiła szybko pływać, co nie zawsze było dla nas łatwe, szczególnie na początku rejsu. Sue Sea była naprawdę pięknym jachtem, takim naszym czarnym koniem pośród innych łodzi. Ze względu na swój wyścigowy charakter, obsługiwana była manualnie. Oprócz autopilota, z którego załoga korzystała tylko podczas niekonkursowych rejsów, wszystko obsługiwaliśmy ręcznie. Prawdziwa szkoła jazdy.
JAK WYGLĄDAŁ REJS?
Wypłynęliśmy 28. września. Początkowo powiedziano nam, że przeprawa z Bali do Fremantle (Perth) zajmie dziesięć dni nieustannej żeglugi. Taki był plan. Z powodu niesprzyjających warunków pogodowych dotarliśmy do celu po szesnastu dniach, z krótką przerwą w Geraldton, gdzie mieliśmy pierwszy raz spotkanie z australijskim lądem (jakie wrażenie zrobiło na nas to pierwsze spotkanie przeczytacie TUTAJ). Z chorobową morską zmagałem się przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny, które były bardzo ciężkie. U Asi trwała ona niestety znacznie dłużej. Dodatkowo doszło u niej odwodnienie organizmu. Podczas rejsu widzieliśmy wieloryby, latające ryby oraz każdego dnia niesamowite wschody i zachody słońca. Bywały dni, że miejscami płynęliśmy po tafli płaskiej jak na jeziorze. Zdecydowana jednak większość przygody to silny wiatr, duże przechyły, sztormowe warunki, podczas których musieliśmy się zatrzymać w okolicy Shark Bay u wybrzeży Australii. Straciliśmy dwie kotwice, rozwalił się autopilot, w wyniku czego przez ostatnie dni jachtem trzeba było kierować manualnie. Dużo nas to nauczyło, wpłynęło jednak na komfort rejsu. Pod koniec przeprawy, przez ostatnie dwa dni, przy sterze stałem tylko ja z Igorem, zmieniając się co trzy godziny w nocy oraz co cztery godziny w ciągu dnia. Razem dawało to dwanaście godzin dziennie za sterem. Było ciężko, ale to nie jest ważne. Najważniejsze, że marzenie: jachtostop Bali – Australia zakończyło się powodzeniem i na zawsze pozostaną nam z niego niesamowite wspomnienia. Krótki filmik z całego rejsu obejrzycie TUTAJ.
ILE NAS TO KOSZTOWAŁO?
Początkowo mieliśmy dzielić koszty jedzenia podczas rejsu. Kiedy jednak przypłynęliśmy do Australii o pieniądzach nie było żadnej mowy. Ekipa zdała sobie sprawę z tego, że włożyliśmy w przeprawę dużo serca i siły, i bez nas byłoby im niesamowicie trudno. Zaprosili nas do renomowanej australijskiej restauracji, gdzie pierwszy raz mieliśmy możliwość spróbować bloody steaki. Tego smaku i atmosfery pierwszych godzin w Krainie Kangurów nie da się zapomnieć.
KIEDY TRWA SEZON?
Z Indonezji do Australii dopłynąć można pomiędzy końcówką maja, a początkiem października, przy czym jest to już taki naprawdę końcowy termin, później przychodzą już cyklony, płynie się pod wiatr.
SKĄD JESZCZE W AZJI POŁUDNIOWO-WSCHODNIEJ MOŻNA SZUKAĆ?
Oprócz Indonezji, jachtu płynącego w kierunku Australii, można jeszcze szukać w Singapurze i Malezji. Wiele z nich płynie z przystankami na Wyspie Bożego Narodzenia oraz na Wyspach Kokosowych. Dodatkowo Timur Wschodni. Najlepszym czasem na złapanie czegokolwiek z tego kraju jest lipiec. Odbywają się regaty Darwin – Dili i wiele jachtów po wyścigu wraca do Australii.
//Nas niestety ominęły Wyspy Kokosowe. Po dopłynięciu Igor powiedział, że gdyby wiedział, jaką załogą będziemy, nasz trasa przebiegałaby właśnie przez te rajskie wysepki.//
WIZA
Do Australii jako obywatele polscy możemy jechać bezpłatnie na wizie turystycznej trzymiesięcznej. Aplikuje się o nią w internecie. Pamiętajcie, aby aplikować o nią z przynajmniej tygodniowym wyprzedzeniem od dnia planowanego wypłynięcia. Ja swoją wizę e-visitor otrzymałem po 45 minutach od złożenia dokumentów on-line. Asia niestety musiała odpowiedzieć mailowo na kilka dodatkowych pytań i na swoją wizę czekała pięć dni roboczych+weekend. Wizę dostała dopiero 20 minut przed wypłynięciem, przez co przez cały czas przygotowań nie mogła w pełni cieszyć się początkiem naszej przygody.
Mamy nadzieję, że nasza historia plus dodatkowe informacje pozwolą Wam uwierzyć w swoje marzenia, a nawet je zrealizować. Pamiętajcie o wstrzeleniu się w sezon (informacje o sezonach znajdziesz TUTAJ), pozytywnym nastawieniu, dobrym ogłoszeniu (jak je napisać? Przeczytaj TUTAJ) i tabletkach na chorobę morską. Czekamy na wieści o kolejnych jachtostopowiczach, którzy dostali się z Indonezji do Australii. Nie zapomnijcie nam o tym tutaj napisać!
INNE WPISY O JACHTOSTOPIE:
– Jachtostop – informacje praktyczne
– Jachtostop, a choroba morska. Jak przeżyć rejs?
– Jachtostop – sezony żeglarskie na świecie
– Jachtostop – jak przygotować ogłoszenie?
– Jachtostop Nowa Zelandia – Australia + informacje praktyczne