Biszkek
Pokonanie granicy kazachsko-kirgiskiej pieszo poszło szybko i sprawnie. Mundurowy wziął nasze dokumenty, sprawdził rejestrację, uśmiechnął się i puścił dalej. Aby nie tracić wolnych kartek w paszportach, poprosiliśmy kirgiskiego pogranicznika o postawienie pieczątki na częściowo zapełnionej już stronie. Po trzech minutach wrócił i z wielkim przejęciem zapytał: Czy tak może być? Podoba się Wam? Było lepiej niż się spodziewaliśmy. Stempelki były wbite z geometryczną precyzją. Załatwione! Na koniec dodał z radością: Witamy w naszym kraju! 🙂
Do stolicy pozostało 25 kilometrów. Kolejka prywatnych taksówek i busików sięgała około trzystu metrów. Łapanie stopa w takich okolicznościach nie należy do najprzyjemniejszych, więc przeszliśmy kawałek dalej, co chwile słysząc: taxi gorad, taxi gorad! Ujrzawszy pierwsze nadjeżdżające auto nie zdążyliśmy nawet się ustawić, tylko szybko wyciągnęliśmy kciuki i… jechaliśmy pięknym mercedesem prosto do centrum. Fajnie nas ten Kirgistan przywitał 🙂 Kierowca był z pochodzenia Ujgurem i nie mógł uwierzyć, że autostopem przyjechaliśmy z Polski aż dotąd. Sam zaproponował, że zawiezie nas pod wskazany adres.
W tymi miejscu musimy wyjaśnić, gdzie spaliśmy. Fiodor, kierowca z którym jechaliśmy do Astany, zaproponował nam pomoc i po skontaktowaniu się ze swoją siostrą Iriną, mieszkającą właśnie w Biszkeku, załatwił nam miejsce do spania na parę dni. Zadzwoniliśmy do niej będąc jeszcze w Ałmacie, aby dograć wszystkie szczegóły. Po rozmowie z nią miałem pozytywne przeczucie i moje przypuszczenia sprawdziły się w stu procentach.
Kiedy dotarliśmy do celu, przywitała nas kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat, elegancko ubrana i zadbana. Była bardzo podobna do swojego brata Fiodora. Szybko nawiązaliśmy dobry kontakt ze sobą. Irina była wykładowcą ekonomii na Uniwersytecie, gdzie spędzała większość swojego czasu. Nie miała żadnego problemu przyjmując nas pod swój dach. To niesamowite, ile serca ludzie mogą okazać drugiemu człowiekowi zupełnie bezinteresownie. Dzięki niej mieliśmy do dyspozycji mieszkanie w centrum. Dała nam dużo wskazówek i pomocnych rad odnośnie miasta, opowiedziała o kulturze panującej w tej części świata. Mogliśmy tak naprawdę odpocząć, budzić się, o której chcieliśmy, gotować, chodzić na bazar, czy oglądać filmy. Taka nasza spokojna przystań, miejsce chwilowej stabilizacji. Naprawdę tego potrzebowaliśmy. Jedyny minus- nie było WiFi 🙂
Tak jak we wcześniejszych państwach zaopatrzyliśmy się w lokalną kartę sim z internetem. Taka przyjemność kosztowała nas około trzydziestu pięciu złotych i wystarczyła na dwa tygodnie użytkowania.
W odległości czterystu metrów od naszego mieszkania znajdował się największy bazar w mieście, tzw. Osh Bazar.
Setki stoisk ze świeżymi warzywami i owocami, pieczywem, mięsem, przyprawami, płytami z muzyką, ubraniami i wiele, wiele innych. Brak jakichkolwiek kas fiskalnych, regularnych cen (targowanie wskazane). Brak też podstawowych zasad BHP, co przyprawiało często Asię o mdłości, kiedy widziała, jak poczciwy staruszek nakładał brudnymi rękami leżące na słońcu, na brudnej foli, mięso… Jeść… Nie umierać 🙂
Z jednej strony ktoś szyje buty, ktoś wypieka chleb, inny handluje węglem, czy starociami rodem sprzed wojny. Sam klimat panujący na bazarze bardzo przypadł nam do gustu. Była to taka nasza codzienna przygoda chodzić tam i odkrywać nowe jego zakątki.
Co do samego Biszkeku, nie jest on specjalnie wyjątkowy. Nie ma w nim starego miasta, czy rynku. Jest kilka parków, plac z sowieckimi monumentami, centrum handlowe na poziomie europejskim, prostopadle i równolegle ułożone do siebie ulice, co szczególnie widać oglądając mapę.
Wszędzie przepełnione pasażerami marszrutki, nieustający dźwięk klaksonów i megafonów, brak śmietników, dziury w chodnikach, brak oświetlenia nocą i takie tam. Mimo tego wszystkiego polubiliśmy tę stolicę i z pewnością będziemy ją dobrze wspominać.
Park Ala Arche i jezioro Issyk – Kul
Za każdym razem, kiedy wracaliśmy z Osh Bazaru porażał nas widok ośnieżonych szczytów gór, oddalonych od nas wcale nie tak bardzo. Mieliśmy naprawdę wielką potrzebę kontemplowania natury, więc korzystając ze wskazówek zawartych w przewodnikach internetowych, postanowiliśmy pojechać do Parku Ala-Arche, oddalonego od Biszkeku jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Ku naszej uciesze okazało się, że dojeżdża tam marszrutka, która swój przystanek ma obok naszego bloku.
Czekając na transport, zagadnęliśmy do jednego pana z zapytanie, czy oby na pewno możemy tu wsiąść w odpowiedniego busika. Nasz rozmówca tak się wczuł, że nie pozwolił nam odjechać, kiedy przyjechał pierwszy, dopiero po dwudziestu minutach jechaliśmy kolejnym.
Nasza marszrutka była tak oblegana, że ciężko było wysiedzieć. Większość ludzi jechała do swoich domów, oddalonych kilkanaście kilometrów od miasta. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się temu, jak wygląda życie na obrzeżach miasta. Małe, rozpadające się domki, dziurawe drogi, dzieci wracające ze szkoły, która stoi na jakimś pustkowiu i wygląda jak niewielki supermarket. Naprawdę ciekawy widok. Nas jednak najbardziej absorbowały góry, które były prawie na wyciągnięcie ręki… coś niesamowitego, a to dopiero początek.
Busik nr 265 kończył swój bieg jakieś cztery kilometry od bramy parku. Nie wiedzieliśmy tego, ale pasażerowie szybko nam to wyjaśnili. Ruch aut w tamtą stronę był zerowy, jednak nie byliśmy jedynymi, którzy chcieli się tam dostać. Mieszkańcy okolicznych domów znali sposób na dojazd: dwadzieścia somów od osoby i kierowca, który przed chwilą nas wysadził, jedzie z nami dalej 🙂 Majątek to żaden (ok.1,30 zł), a trochę się spieszyliśmy, więc przystaliśmy na propozycję. Po dwóch minutach byliśmy na miejscu.
Przy bramie czekał strażnik, który wskazał nam maleńką kasę i musieliśmy zapłacić po sześćdziesiąt somów za wstęp. Dzięki legitymacjom ISIC mieliśmy troszkę taniej, niż normalnie. Zapytaliśmy, jak daleko jest do części głównej parku i odpowiedź trochę nas zdziwiła: jakieś dwadzieścia pięć kilometrów do przejścia.
Nie zasmuciło nas to zbytnio, bowiem góry były wszędzie wokół. Postanowiliśmy iść przed siebie i czekać na rozwój wydarzeń. Po pół godziny przejechały jakieś dwa auta, ale jechały cztery kilometry dalej, więc stwierdziliśmy, że nie będziemy jechać, bo potem może być ciężko wrócić. Po piętnastu minutach zeszliśmy z głównej drogi i zaczęliśmy wchodzić „pod górkę”. Po kilkuset metrach naszym oczom ukazały się przepiękne widoki, jeszcze większe góry i sporo śniegu 🙂 Byliśmy po prostu zachwyceni! Pogoda cudowna, krótki rękaw i śnieg pod stopami. Wcale nie żałowaliśmy, że jakieś auto nas nie zabrało.
Kilka godzin chodziliśmy, wspinając się coraz wyżej, robiliśmy setki zdjęć, kręciliśmy filmy, leżeliśmy na naszej niezawodnej plandece i opalaliśmy buźki. Było fantastycznie! Po raz kolejny zdaliśmy sobie sprawę, że potęga Bożego stworzenia jest niezwykła i żaden ludzki talent się z nią nie równa. Doskonałości krajobrazu dopełniały pasące się w oddali owce i doglądający je pasterz oraz dwa potężne orły, które latały nad naszymi głowami.
Po sześciu godzinach zaczęliśmy schodzić w kierunku drogi. Braliśmy pod uwagę, że za dwie godziny zrobi się ciemno, a przed nami było kilka kilometrów, żeby dojść na przystanek.
Z pełnią energii maszerowaliśmy w stronę wejścia, co chwila odwracając się i spoglądając na ośnieżone szczyty. Ciągle nie mogliśmy nadziwić się ich urodą.
Szliśmy z myślą, że może jakieś auto będzie jechało cztery kilometry przed siebie, ale nikogo takiego nie było. Po jakiś dwudziestu minutach usłyszeliśmy ryk silnika i wyciągnęliśmy kciuki. Ku naszej radości zatrzymała się mała terenowa Łada i mieliśmy stopa do samego miasta!
Nasz kierowca z zaciekawieniem pytał, jakie miejsca w Kirgistanie widzieliśmy, i co zamierzamy jeszcze odwiedzić. Gdy wymienialiśmy przerwał i zadał kolejne pytanie: A nad jeziorem Issyk-Kul będziecie? Wcześniej w naszych planach było to miejsce, ale teraz ze względu na pogodę zastanawialiśmy się. I tak odpowiedzieliśmy. Na to on odrzekł, że koniecznie musimy je zobaczyć i jeśli chcemy, możemy z nim jutro nad nie pojechać. Wytłumaczył, że jedzie tam na kilka godzin do pracy, ponieważ jest inżynierem i buduje jakiś hotel. Spojrzeliśmy z Adamem na siebie, każdemu z nas oczy wyraźnie się zaświeciły, i po chwili rozmowy bardzo chętnie zgodziliśmy się. Mieliśmy jechać już do Osz, ale plusem naszego podróżowania, jest to, że w końcu czas nas nie goni i możemy modyfikować nasze plany. Takie zwroty akcji baaardzo lubimy! Umówiliśmy się, że przyjedzie po nas o 6.30 rano, pod wskazany adres, czyli miejsce, gdzie nas zostawił. Wymieniliśmy się numerami telefonów, po czym rozstaliśmy się, oczekując kolejnego spotkania.
Byliśmy naprawdę szczęśliwi, że wszystko tak się potoczyło. Gdybyśmy dłużej zostali w parku, albo pojechali jakimś autem dalej, nie spotkalibyśmy tego miłego człowieka, i nie otrzymalibyśmy takiej propozycji. A tak mieliśmy nadzieję zobaczyć największe jezioro w Kirgistanie i bardzo nam to odpowiadało.
Następnego dnia, z samego rana poszliśmy na ten sam przystanek koło domu, by marszrutką pojechać na ustalone miejsce. Dzień wcześniej pytaliśmy kierowcę, czy jakieś autobusy będą jeździć o szóstej rano i potwierdził, że właśnie o tej godzinie ruszają. Woleliśmy wyjść trochę wcześniej, żeby się nie spóźnić. O 5.40 byliśmy już na przystanku, mając nadzieję, że coś przyjedzie. Przez dziesięć minut nic się nie pojawiło. Na domiar tego, pani, która również czekała na przystanku, powiedziała, że nic teraz nie jeździ, tylko trolejbusy. Niestety żaden z nich nie jechał tam, gdzie my 🙁 Zaczęliśmy zastanawiać się, co zrobić i wtedy zjawił się pan taksówkarz oferując swoje usługi. Zaproponował, że za równowartość 15 zł zawiezie nas do celu. Wiedzieliśmy, że to za dużo, tym bardziej, że pani, która stała obok nas, potwierdziła, że chce od nas wyciągnąć kasę. Powiedziała, że 9 zł to dobra cena i mamy się targować. Na początku taksówkarz nie chciał się zgodzić, twierdząc, że drogie mają paliwo ( 2 litry w Kirgistanie=1 litr w Polsce…), a kawał drogi musiałby nas zawieźć. Nie przystaliśmy na jego propozycję i postanowiliśmy czekać dalej. Po chwili sam do nas przyszedł i oznajmił, że zgadza się na 150 somów. 0 6.10 wsiedliśmy do taksówki, ponieważ ciągle nic nie przyjeżdżało, a potrzebowaliśmy około 15 minut, żeby dojechać. I takim sposobem znaleźliśmy się na przystanku, z którego miał nas odebrać poznany kierowca.
O 6.35 jeszcze go nie było, więc zadzwoniliśmy. Odebrał ze słowami: za pięć minut będę. Super! Udało się! Jak powiedział, tak zrobił i niedługo potem jechaliśmy nad jezioro Issyk-Kul.
Po około trzech i pół godziny dotarliśmy do celu. Większość drogi przespaliśmy, ale wtedy, kiedy nie spaliśmy mogliśmy zobaczyć, jak naprawdę niezwykły jest Kirgistan. Po jednej stronie góry, po drugiej jezioro, za nim znowu góry.
Wysiedliśmy na budowie położonej niedaleko pięknego brzegu jeziora. Była to ta nieturystyczna jego część, co pozostawiało ją nietkniętą przez człowieka. Nie zdążyliśmy na nie pójść, a nasz kierowca zaproponował, że jego kolega zawiezie nas w jakieś urodziwe miejsce. Nie mieliśmy nic do stracenia, więc wsiedliśmy z sympatycznym panem do terenówki i pojechaliśmy.
Jak się po dziesięciu minutach okazało, zawiózł nas nad Kanion Fairy Tail! Adam czytał o nim, ale jakoś umknęło mu to. Ale niespodzianka! Pogoda była piękna i dzięki słońcu, mogliśmy zobaczyć skały mieniące się wieloma kolorami, w całej okazałości.
Nasz kierowca był miłośnikiem przyrody, dlatego z wielkim zaangażowaniem poopowiadał nam o kanionie, roślinach w nim występujących, a także o górach i tej okolicy. Kanion jest naprawdę przepiękny, ale ważne jest, żeby trafić na słoneczną pogodę, bo tylko wtedy można podziwiać go w pełni.
Nam się udało i ze słońcem, i z tym, że nie było żadnych turystów, których w sezonie są tysiące. Nie musieliśmy też płacić za wstęp, który obowiązuje w lato. Porobiliśmy znowu dziesiątki zdjęć, pokręciliśmy filmy, pooglądaliśmy ciekawe roślinki, i napełniliśmy się kolejną dawką cudownej natury.
Po powrocie nad jezioro kolejny pan kolega namówił Adama na kąpiel w jeziorze (żeby nie było, Adaś był na to przygotowany). Woda jest tam tak czyściutka, że aż miło było zamoczyć stopy. Temperatura powietrza wynosiła ok. 17 stopni, woda miała jakieś 15. Niczym morsy dzielni panowie wskoczyli do wody i robili to, co w niej robić trzeba, czyli pływali 🙂
Jezioro na tle bardzo wysokich gór to coś naprawdę fantastycznego. Tam w ogóle wszędzie są góry… Gdzie nie spojrzysz – góry 🙂 I to jest najlepsze!
Wracając do domu czuliśmy się naprawdę spełnieni, ale droga dostarczyła nam kolejnych doznań. Nie wiedzieliśmy, gdzie patrzeć. Było po prostu cudownie, fantastycznie, najpiękniej, i zapierało nam dech, a na koniec bolała głowa od pochłaniania tych widoków. Naprawdę nasz słownik nie ma takich słów, które oddałyby to, co mogliśmy podziwiać! Kolejny raz po prostu się zachwycaliśmy, Zachwycały nas kształty, kolory, wielkość, ilość. Ośnieżone szczyty tak cudnie mieniły się w słońcu, a na dodatek przewyższały chmury… Polecamy Kirgistan wszystkim miłośnikom gór (Ela pozdrawiamy! 🙂 )
Po drodze zajechaliśmy jeszcze na tradycyjne kirgiskie jedzenie, czyli manty, plow i samsy. Było bardzo pysznie i nawet nie tak tłusto. Jadłam tam najlepsze samsy z kurczakiem i pyszny naleśnikowy deser z orzeszkami i słodką śmietanką 🙂 To jedzenie całkowicie dopełniło naszego szczęścia!
Nasz kierowca był tak uprzejmy i odwiózł nas pod sam dom. Ludzie są naprawdę cudowni. Po raz kolejny otrzymaliśmy mnóstwo serca od zupełnie obcych ludzi. Za każdym razem jest to dla nas cenna lekcja otwartości. Uczymy się, jak być dobrym człowiekiem, chętnym do pomocy, jak ufać innym.