Był styczeń. Minęło kilka miesięcy od naszej pierwszej oceanicznej przygody. Pozostały wspomnienia, te dobre, jak i te gorsze (te drugie za sprawą tylko choroby morskiej). Pomimo tego byliśmy zachęceni, aby ponownie spróbować swoich sił na pokładzie jakiegoś jachtu płynącego na Pacyfik. Kusiła nas perspektywa odwiedzenia rajskich plaż, nieznanych wysepek oraz poznania odległych krajów. Marzyło nam się popłynąć na Tonga albo Fidżi, nie spiesząc się, następnie kontynuować w kierunku Australii i Azji Południowo-Wschodniej. Plan zdecydowanie możliwy do zrealizowania.
Do Auckland w Nowej Zelandii zawitaliśmy na początku stycznia. Do rozpoczęcia sezonu żeglarskiego pozostały jakieś trzy miesiące, więc mieliśmy sporo czasu na przygotowania i znalezienie łodzi. Zaczęliśmy już w drugim tygodniu. Przewertowałem internet w poszukiwaniu informacji o marinach, klubach jachtowych, miejscach napraw sprzętu żeglarskiego, itp. Wszystko po to, aby znać odpowiednie miejsca i czas, żeby poznać kapitana, który zabierze nas na głębokie wody.
Spis treści
GDZIE SZUKALIŚMY?
Stworzyliśmy mapę z miejscami, w których możemy powiesić nasze ogłoszenie. Wynik nas lekko zszokował. W samym mieście Auckland było tak dużo klubów jachtowych i marin (w internecie bez problemu wszystkie znajdziecie), że odwiedzenie wszystkich zajęłoby nam wieki. W tym wypadku trzeba było chwycić za słuchawkę, dzwonić oraz wysyłać wiadomości e-mail. Tak też zrobiliśmy. Zaoszczędziło nam to dużo czasu i pieniędzy, ponieważ poruszanie się po Auckland bez swojego auta z pewnością do najtańszych nie należy. Ludzie, z którymi rozmawialiśmy byli serdeczni i większość bez problemów wywiesiła nasze ogłoszenie. Samo wysłanie maila może być niewystarczające, więc przedstawienie się i objaśnienie sytuacji telefonicznie jest wskazane. Ponad to udaliśmy się na północ do Whangarei, Opui i Marsden Cove, aby zobaczyć najważniejsze mariny i zostawić ogłoszenie osobiście. Wszystkie jachty przed opuszczeniem Nowej Zelandii muszą zrobić odprawę paszportową oraz złożyć niezbędne papiery, mogą to zrobić w dwóch miejscach: Marsden Cove Point, albo w Opui. Największe szanse na złapanie jachtu są właśnie w tamtym rejonie. Nawet jeżeli znajdziemy kapitana z Auckland, czy Taurangi, w pierwszej kolejności musi on popłynąć do jednej w wyżej wymienionych marin.
KIEDY TRWA SEZON?
Sezon żeglarski na wyspy Południowego Pacyfiku (Fidżi, Tonga, Samoa, Wyspy Cooka, Vanuatu, Nowa Kaledonia) oraz Polinezję Francuską, Hawaje, Australię i Azję Południowo-Wschodnią zaczyna się w kwietniu i trwa do sierpnia. Najwięcej łodzi wypływa pomiędzy końcem kwietnia, a początkiem czerwca z powodu nadchodzącej do Nowej Zelandii zimy. Jest też drugi sezon, zdecydowanie mniej popularny na przepłynięcie Oceanu Południowego w kierunku Ameryki Południowej. Opcja dla hardkorowców i jak powiedział nam menedżer mariny w Whangarei: tylko bardzo doświadczeni i zarazem zdrowo stuknięci żeglarze (w większości Francuzi) tam pływają. Szczęścia na tym odcinku można szukać od grudnia do lutego. Polecamy obejrzeć filmik: Southern Ocean sailing, aby zrozumieć, o czym mowa.
Minęły dwa miesiące. Byliśmy w drodze na Wyspę Południową, aby wspólnie z naszymi znajomymi przez około cztery tygodnie zwiedzać ten niesamowity rejon świata. Wtedy zaczęły dzwonić pierwsze telefony.
– Cześć, mam na imię Sam. Jestem z USA i płynę na Hawaje. Chcielibyście popłynąć ze mną?
– Nie mamy wizy do Stanów…
– W takim razie mogę zabrać was na Tahiti (Polinezję Francuską) i będziecie mogli dalej szukać jachtu na Fidżi oraz inne wyspy Pacyfiku.
– Kiedy wypływasz?
– Za niecały tydzień z Westheaven Marina.
To była końcówka sezonu na monsuny w tej części świata, połowa marca, a na dodatek nie spodziewaliśmy się kogoś, kto będzie wypływał tak szybko. Nie ukrywam, że była to fajna opcja, ale rozsądek wziął górę. Być w Nowej Zelandii i nie zobaczyć Południowej Wyspy, to tak jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla. Dodatkowo byliśmy ustawieni na wspólne zwiedzanie z Darią i Piotrem, zostawienie ich na lodzie w ostatniej chwili świadczyłoby tylko o naszej nieodpowiedzialności. Grzecznie odmówiliśmy, życząc udanych wiatrów. Nie musieliśmy długo czekać i telefon znowu zadzwonił.
Kolejny był Chris płynący na Fidżi, Vanuatu, Nową Kaledonię, do Australii, Indonezji, aż do Singapuru. Na dodatek wypływał z Taurangi, w której mieliśmy bardzo dobrych znajomych i dach nad głową. Opcja prawie idealna. Umówiliśmy się na spotkanie po naszej objazdówce. Następnie zadzwonił Francuz, który swoim pięknym katamaranem chciał nas zabrać na Fidżi i dalej. Była też rodzinka z NZ, która namawiała nas na wspólny rejs również na Fidżi. Im bliżej rozpoczęcia sezonu, tym więcej dostawaliśmy telefonów i maili.
Mieliśmy już sporo opcji do wyboru, ale najbardziej sensowną i zarazem interesującą był rejs z Chrisem. Miał dużą, ładną łódź, którą remontował. Spotkaliśmy się dwa razy, poznaliśmy się i zdecydowaliśmy, że właśnie jachtem o nazwie Why not (Dlaczego nie) wyruszymy na podbój Pacyfiku. No bo dlaczego by nie? 🙂 Jedyny sęk w tym, że musieliśmy trochę na niego poczekać, bo wypływać miał w połowie czerwca. Nie przeszkadzało nam to jednak, bo opcja rejsu na takim statku brzmiała wręcz znakomicie. W połowie kwietnia postanowiliśmy, że odmawiamy wszystkim innym i płyniemy z nim. To był pewniak. W międzyczasie mieliśmy okazję płynąć na Polinezję Francuską, kilka razy na Fidżi, Nową Kaledonię oraz do Australii. Hitem był jednak jeden mail od małżeństwa z Kanady. Chcieli nas na swój nowiusieńki power katamaran (katamaran poruszający się tylko za pomocą silnika) mający 24 metry długości. Minus był taki, że mieli w planach tylko Nową Kaledonię i Australię. Startować mieli z Taurangi, więc postanowiliśmy, że chociaż się z nimi spotkamy. Gdy zobaczyliśmy ich ogromny katamaran z helikopterem na dachu po prostu nas zatkało. Sympatyczna Kanadyjka oprowadziła nas po pokładzie pokazując wszystko po kolei. Pokoje jak w pięciogwiazdkowych hotelach: z łazienką i ogromnym łóżkiem każdy. Na zewnątrz jacuzzi, pokaźny taras, w środku dodatkowo wielki salon. Szok! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Łódź była kompletnie nowa. Oni sami znaleźli nasze ogłoszenie w klubie jachtowym i postanowili do nas napisać, ponieważ nie mieli nikogo innego do pomocy. Jak się później okazało, ich statek był warty dziesięć milionów dolarów!!! Diesla mieli wystarczająco, aby przepłynąć Pacyfik. Jak żyć? Jak żyć?
Do startu naszej przygody zostały trzy tygodnie. Mieliśmy tylko spotkać się z Chrisem i jego żoną oraz resztą załogi w celu ustalenia menu na czas trwania rejsu, dograć wszystkie formalności, wizy, itp. Każdego dnia z wielką ekscytacją chodziliśmy spać, dziękując Bogu za wszystko, co przed nami. Czekaliśmy ponad dwa miesiące z wiarą i radością na nasz wymarzony rejs na wyspy Pacyfiku.
Było popołudnie. Pomagałem naszemu znajomemu rąbać drewno. Nagle przyszła zszokowana Asia pokazując mi telefon. Wiadomość od Chrisa brzmiała mniej więcej tak: Przepraszam Was bardzo, ale z powodów technicznych muszę anulować trip. Silnik wymaga naprawy. Powodzenia. Zamurowało mnie, nie wiedziałem, co mu odpisać. Tydzień wcześniej byliśmy u niego na łodzi i pytaliśmy kilka razy, czy jest pewny, że wszytko idzie zgodnie z planem, ponieważ cały czas otrzymywaliśmy możliwość płynięcia z kimś innym. Zapewniał, że wszystkie pieniądze, które ma, inwestuje w jacht, że na 100% wyruszamy. Byłem wewnętrznie zdruzgotany, Asia zresztą też. Koleś nas wystawił. I najgorsze było to, że był początek czerwca, kończyła się nam wiza, nie mieliśmy ani jednej opcji. Wszystkim odmówiliśmy. Ostatni był Francuz płynący na Bora Bora i Polinezję. Bardzo chciał nas zabrać ze sobą. Aaaa!!! Było nam ciężko, ale głęboko w sercu czuliśmy pokój. Zbyt dużo pracy, wysiłku, modlitwy i wyrzeczeń, aby wszystko miało skończyć się kupnem biletu lotniczego. Musieliśmy zacząć wszystko od początku.
Naszych ogłoszeń nie było już nigdzie. Na nowo dzwoniliśmy, wysyłaliśmy maile, jeździliśmy, aby znaleźć ten jeden upragniony jacht. Nie było łatwo, ponieważ większość łodzi już wypłynęła. Pojechaliśmy ponownie do Whangarei i Opui, aby rozmawiać z żeglarzami w cztery oczy. Przechadzając się po prawie pustej marinie w Marsden Cove na samym końcu przypadkowo poznaliśmy Christiana z Norwegii. Po krótkiej rozmowie powiedział, że z chęcią zabierze nas do Australii z tygodniowym przystankiem na Nowej Kaledonii. Musiał to tylko uzgodnić z przyjacielem, który przylatywał za kilka dni. Wymieniliśmy się numerami i pojechaliśmy do Whangarei. Było kiepsko. W marinach mało łodzi, a jeżeli już były, to miały komplet, zostawały na zimę, albo nie szukały dodatkowej załogi. W Whangarei nie znaleźliśmy ani jednej opcji. Następnego dnia z nadzieją ruszyliśmy do miejscowości Opua. Śmiesznie było wracać tam po prawie czterech miesiącach. Ponownie wywiesiliśmy nasze ogłoszenie w kilku miejscach oraz szukaliśmy właścicieli jachtów przechadzając się dookoła kilka razy. Niestety byliśmy za późno. Powiedziano nam, że dwa tygodnie wcześniej wypływało dużo łodzi, wiele z nich szukało dodatkowej załogi. Załapali się nawet ludzie bez jakiegokolwiek doświadczenia. Do nas nikt już nie dzwonił, ponieważ nasze ogłoszenie dawno tam nie wisiało. Było średnio, ale nie tragicznie. Zostało jakieś osiemnaście dni wizy, więc ciągle byliśmy w grze. Po głowie chodziły nam myśli, aby popłynąć na Nową Kaledonię i stamtąd kontynuować na Vanuatu. Różne rozwiązania na to, aby opuścić Nową Zelandię na pokładzie jachtu. Nie byliśmy źli mimo całej tej sytuacji. Nauczyliśmy się akceptować otaczającą nas rzeczywistość taką, jaka jest. Wiara w to, że wszystko się ułoży, i że Bóg nad wszystkim czuwa, pozwalała nam spokojnie myśleć o tym, co nas czeka. Wiedzieliśmy, że cała ta historia nie może się tak skończyć.
Po dwóch kolejnych bezskutecznych dniach poszukiwań podjęliśmy decyzję: wracamy do Australii. Czuliśmy pokój w tej decyzji. W każdej sytuacji staramy się szukać czegoś głębszego, jakiegoś znaku. Tym bardziej jako ludzie bardzo ufający Bogu. On na pewno miał wszystko pod kontrolą. Skontaktowaliśmy się z Christianem i umówiliśmy na spotkanie. Jego przyjaciel Tom był już na łodzi. Pierwotnie byli przekonani, że chcemy z nimi płynąć tylko na Nową Kaledonię i później dalej szukać transportu w stronę wysp Pacyfiku. Tom jednak zapytał:
– Nie chcecie z nami płynąć do Australii, do Cairns? Bardzo przydałaby się nam wasza pomoc. Bylibyśmy szczęśliwi mając was na pokładzie.
To była dla nas odpowiedź. Tym samym staliśmy się załogą pięknego jachtu Oyster 56 o nazwie Astahaya, co po tajsku oznacza zachód słońca. Dwóch Norwegów z radością wzięło nas na pokład. Łódź była dostojna i niesamowicie ekskluzywna. Nasz pokój przypominał pokój hotelowy. Prywatna łazienka, szlafroki, pościel, telewizor. Wszystko wyglądało inaczej w porównaniu do poprzedniego jachtu, którym płynęliśmy z Bali do Australii, który był przeznaczony do ścigania się, nie do leniwego zwiedzania świata. Minimalizm w zestawieniu z przepychem. Codziennie rano świeża kawa z ekspresu, smaczne śniadania, dużo miejsca, nielimitowana woda (z powodu odsalarki), a nawet maszyna do robienia wody gazowanej!
Pożegnaliśmy się z naszą nowozelandzką rodzinką i przeprowadziliśmy się na jacht, który zadokowany był w Marsden Cove Point, kilka godzin jazdy od Taurangi. Zanim jednak ostatecznie zaczęliśmy łapać stopa pojechaliśmy do mariny, z której miał odpływać Chris na Fidżi. Chcieliśmy sprawdzić, czy mówił prawdę. Nie spotkaliśmy go osobiście, ale w biurze powiedziano nam, że jest opóźnienie w naprawie jego statku i nie wiadomo, czy wypłynie. Miałem wrażenie, że coś wiedzą, ale nam nie mówią. Jakkolwiek oznajmiłem im, że i tak nas to nie interesuje, ponieważ znaleźliśmy łódź do Australii. Tyle w temacie.
Był wieczór, dwa dni przed wypłynięciem. Pichciliśmy nasze pokładowe jedzonko, kiedy przyszedł sms. Z niedowierzaniem przeczytaliśmy jego treść: Hej Adam, za trzy dni wypływam na Fidżi, później Vanuatu, Nowa Kaledonia i dalej. Chcecie płynąć? Zgadnijcie, kto był nadawcą? Nikt inny, jak Chris, który dwa tygodnie wcześniej napisał, że jednak nie płynie!!!
Miał ziomek tupet. Co za du..ek, pomyśleliśmy. Szczerze, nie zrobiło to na nas wrażenia. Zastanawiałem się, co mu odpisać, ale po dłuższym namyśle poddałem się. Szkoda czasu i nerwów. Byliśmy prawie przekonani, że ludzie z mariny przekazali mu, że byliśmy i znaleźliśmy inny jacht. Być może chciał poprawić swój wizerunek w naszych oczach? Nie udało się. Tym bardziej, że nie miał odwagi do nas zadzwonić ani za pierwszym, ani za drugim razem. A może za plecami załatwił sobie kogoś innego? Być może ten ktoś go wystawił, więc znów odezwał się do nas. Takich ludzi najlepiej omijać szerokim łukiem.
JAK WYGLĄDAŁ REJS?
Ocean Spokojny nie okazał się spokojny. Przez pierwsze 24 godziny poruszaliśmy się tylko za pomocą silnika. Był to odcinek wzdłuż wybrzeża i mogliśmy widzieć ląd. Później przyszedł silny, tylny wiatr, który zaprowadził nas do Nowej Kaledonii. Wiało nie mniej niż 15 węzłów, w porywach do 30-40. Żeglowanie z Nowej Zelandii nie należało do najłatwiejszych. Szczególnie pierwsze dwa-trzy dni. Morze było wzburzone, a fale sięgały pięciu metrów. Na nocnych zmianach Asia leżąc w kokpicie raz na jakiś czas spadała na podłogę z powodu przechyłów, które były nieodłączną częścią naszej przygody. Siniaków jej nie brakowało. Drugiego dnia zepsuł się żagiel główny, w wyniku czego żeglowaliśmy używając tylko genui. Z chorobą morską zmagaliśmy się kilka godzin. Wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniego rejsu z Bali do Australii i mogliśmy w pełni cieszyć się z oceanicznej przygody. Do Numeii, stolicy Nowej Kaledonii, dopłynęliśmy szczęśliwie po pięciu dniach. Na miejscu otrzymaliśmy bardzo smutną wiadomość, która trochę nami wstrząsnęła. Inny jacht płynący z Nowej Zelandii na Fidżi podczas sztormu został poważnie uszkodzony. Złamał się maszt i co najgorsze jedna, albo dwie osoby, zginęły. Istna tragedia. Ci, którzy przeżyli zostali znalezieni przez statek towarowy. Po tygodniowym przystanku na kotwicy i zwiedzaniu nowego kraju zaczęliśmy dalszą część naszej przygody, kolejne dziewięć dni przez Morze Koralowe do Cairns.
Ten odcinek pozornie wydawał się łatwiejszy i przyjemniejszy. Rzeczywistość była nieco inna. Bardzo bujało. Najgorsze były fale z boku, które powodowały, że cała łódka poruszała się z prawej na lewą. Odezwała się też choroba morska. Byłem jedynym, który podczas tej części nie musiał zwracać zawartości żołądka za burtę. Wiązało się to również z dodatkowymi zajęciami, takimi jak: zmywanie, gotowanie, sprzątanie, itp. Nie było łatwo, ale dałem radę. Praktycznie przez większość rejsu płynęliśmy z prędkością 6-7 węzłów (11-13km/h). Kilka razy trzeba było zmieniać kurs z uwagi na statki towarowe. Za sterem wyręczał nas niewidzialny kolega, autopilot. Tylko kilka razy była potrzeba sterowania manualnie jachtem. Z głodu nie cierpieliśmy. Jedzenie było dobre i przede wszystkim było go dużo. Morze Koralowe ma to do siebie, że jest na nim pełno małych wysepek i właśnie rafy koralowej, dlatego trzeba uważać, aby nie utknąć na mieliźnie. W linii prostej trasa do Cairns byłaby o wiele krótsza, ale z uwagi na realne zagrożenie musieliśmy udać się okrężną drogą. Po dziewięciu dniach żeglugi dotarliśmy do Cairns i rozpoczęliśmy swoją przygodę w Queensland. Norwegowie pozwolili nam zostać na jachcie w marinie tak długo, jak tylko chcieliśmy. Zostaliśmy dziesięć dni zwiedzając okolicę, czyszcząc łódź oraz po prostu odpoczywając na pięknej australijskiej ziemi. Filmiki z rejsu z Nowej Zelandii do Nowej Kaledonii dostępne są po kliknięciu w link: wersja krótsza (TUTAJ) i dłuższa (TUTAJ). Miłego oglądania!
ILE NAS TO KOSZTOWAŁO?
Tom i Christian poprosili nas jedynie o ugotowanie kilku obiadów na czas rejsu i drobne zakupy spożywcze (to, co lubimy jeść). Pojechaliśmy z Asią do sklepu, kupiliśmy produkty, a następnie w domu u naszej znajomej w Whangarei Heads przygotowaliśmy smaczne posiłki. Na jachcie włożyliśmy wszystko do zamrażarki i gotowe. Warto posiadać umiejętność gotowania. Mówię tu oczywiście o mojej wspaniałej żonie, która talent odziedziczyła po mamie. Najedzony kapitan, to szczęśliwy kapitan. Mąż to już w ogóle.
WIZA
Do Australii jako obywatele polscy możemy jechać bezpłatnie na wizie turystycznej trzymiesięcznej. Aplikuje się o nią w internecie. Pamiętajcie, aby aplikować o nią z przynajmniej tygodniowym wyprzedzeniem od dnia planowanego wypłynięcia. Z reguły powinniście ją otrzymać po 45 minutach, ale zdarza się, że zajmuje to kilka dni.
Nowa Kaledonia jest oficjalnie terytorium zamorskim Francji, więc bez wizy możemy zostać na niej trzy miesiące.
***
Jachtostop Nowa Zelandia – Australia był przygodą niełatwą, ale bardzo wartościową. Była to niesamowita szkoła życia pełna cennych doświadczeń. Opanowaliśmy szereg nowych umiejętności, które z pewnością będą przydatne przy kolejnych wyprawach. Z uwagi na luksusowy charakter łodzi byliśmy wyręczani z wykonywania niektórych ważnych czynności. Żagle rozwijane były na guziczek, autopilot nie pozwalał nikomu przejąć steru, prąd w gniazdkach był dostępny przez 24/h, codziennie mogliśmy brać prysznic, itp. Chłopaki wiedzieli, co robią, ale do dobrych nauczycieli było im daleko. Dla porównania Igor, z którym płynęliśmy do Australii za pierwszym razem był genialnym żeglarzem i jeszcze lepszym nauczycielem. Po tym rejsie doceniamy wszystko, czego nas nauczył, ile czasu i serca w to włożył. Dzisiaj wiemy, że właśnie dzięki niemu jesteśmy w stanie ogarnąć łódź na głębokich wodach.
Mamy nadzieję, że nasz przykład będzie zachętą dla wszystkich śmiałków żądnych morskich wojaży. Teraz pozostaje nam czekać na wiadomości z Nowej Zelandii od tych, którzy zdecydują się na oceaniczną przygodę. Jeżeli zrobiłeś/aś podobną trasę, koniecznie się tym tutaj z nami podziel. Stopy wody pod kilem i do przodu. Ahoj!
Inne wpisy o jachtostopie:
– Jachtostop – informacje praktyczne
– Jachtostop Bali – Australia + informacje praktyczne
– Jachtostop, a choroba morska. Jak przeżyć rejs?