Chiny

Wielki Mur Chiński, Tęczowe Skały, najsmaczniejsze jedzenie w Chinach

Chiny nie jedno mają oblicze. Jadąc do Jiayuguan poznaliśmy te pustynne, pozbawione praktycznie większego ruchu samochodów osobowych. Szczególnie ostatnie 600 km to bardzo monotonny odcinek trasy. Pokonaliśmy go jednym tirem, bardzo przeładowanym tirem, który ważył ponad 71 ton. W Polsce to nie do pomyślenia, ale tam ciężarówka może waży  ile chce. Nieważne, że czasem jedzie 20 km/h. Grunt, że jedzie. Jechaliśmy zatem ok. 55 km/h, ale cieszyliśmy się, że w ogóle posuwamy się do przodu.

Autostop w Chianch

Nasz wspaniały kierowca

Kiedy nagle przyspieszał do 70, wydawaliśmy niemy okrzyk radości 🙂 Zawsze coś nowego 🙂 Kierowca był bardzo miły, choć nie zamieniliśmy ze sobą więcej niż dziesięć zdań. Częstował nas piciem, jedzeniem, a co najważniejsze zatrzymywał się do toalety, kiedy go o to poprosiłam. No i nie palił nie wiadomo ile. Wjechaliśmy z nim na sam początek miasta, więc nie musieliśmy przedzierać się przez autostradę.

Dojazd do miejsca zamieszkania naszego hosta również nie sprawił nam większych problemów. Wsiedliśmy w pierwszy autobus, który spotkaliśmy na swojej drodze, pokazaliśmy adres i dalej już wszystko szybko się potoczyło. Jedna pani około pięćdziesiątki zaproponowała, że nas zaprowadzi. Nie sądziliśmy, że odprowadzi nas pod samą klatkę, ale tak zrobiła 🙂

Naszym hostem był Liviu, Rumun mieszkający od kilku lat w Chinach. Był tu nauczycielem angielskiego w szkole średniej. Placówka oprócz wypłaty, opłacała mu całe mieszkanie, wszystkie opłaty. Pracował ok. 12 godzin w tygodniu, więc jak sam stwierdził: nie ma lepszego układu.

Z naszym hostem Liviu

Dlaczego w ogóle odwiedziliśmy to miasto? Powód jest bardzo prosty: chcieliśmy wejść na Mur Chiński. Kilka kilometrów od centrum znajduje się jedna z jego części, a także Fort. Nie zamierzaliśmy odwiedzać Pekinu, ani innych miejsc, gdzie Mur udostępniony jest jako atrakcja, więc Jiayuguan było idealne.

Fort 1

Z centrum miasta dojeżdżają do Fortu dwa autobusy, których koszt to ok. 50 groszy, czyli jeden juan.

Wiedzieliśmy, że sezon się w tym miejscu już skończył, więc liczyliśmy na zniżki studenckie i niewielką ilość turystów. Nie pomyliliśmy się 🙂 Mimo wszystko 60 juanów za osobę, aby zobaczyć Fort, to jak na nas bardzo dużo. A to dlatego, że nie jest on dla nas niczym specjalnym. Jest kolorowo, całkiem ładnie i czysto utrzymane, ale większe wrażenie zrobił na nas oddalony o jakieś 6 km fragment Muru Chińskiego udostępniony do zwiedzania. Koszt wejścia to 11 juanów (5,5 zł).

Fort w mieście- Chiny

Z Fortu dojechaliśmy tam taksówką, za osobę ok. 5 zł. Niestety moja noga nie była całkowicie jeszcze całkowicie sprawna, więc musieliśmy skusić się na takie rozwiązanie. Już samo wspinanie się po schodach Muru dało mi się mocno we znaki, więc nie ma co oszczędzać w takich momentach 10 zł. Cała taksówka to koszt 30 juanów. Taka jest średnia. Nam na początku zaproponowali 60. Czasami naprawdę przeginają w zawyżaniu cen. Odmówiliśmy jednemu, potem drugiemu. Kiedy zobaczyli, że nie daliśmy się nabrać, przystali na naszą stawkę. Jest tak w większości przypadków, dlatego nie można dać się oszukać i oskubać. Warto nawet zapytać kogoś lokalnego, ile coś kosztuje, żeby wiedzieć, jak negocjować.

Mur Chiński - Na Nowej Drodze Życia

Już w pierwszej części Muru Chińskiego poznaliśmy samotnie podróżującego Chińczyka z Szanghaju. Coś tam kaleczył po angielsku, więc dogadaliśmy się, że możemy wspólnie wziąć taksówkę. Opowiedział nam, że jego największym idolem jest Bruce Lee, zademonstrował kilka ruchów karate, kończąc śmiesznym okrzykiem. Chińczycy to specyficzny naród…

Wielki Mur Chiński

Na widok tego właściwego (jak dla nas) Muru, uśmiechnęliśmy się do siebie szeroko i przybiliśmy piątkę. Uczysz się o czymś w szkole, oglądasz w telewizji, a potem sam widzisz. Jest coś szczególnego w takich momentach. Szczególnie jeśli przez większość życia było to coś odległego, praktycznie nie do zdobycia.

Udało się! Mur Chiński 2014- Na Nowej Drodze Życia

Mieliśmy piękną, słoneczną pogodę tego dnia. Przybyliśmy na to miejsce uzbrojeni w markery i duże białe kartki. Mieliśmy kilka pozdrowieniowych zdjęć do zrobienia. Samych zwiedzających było może ze dwadzieścia osób, więc spokojnie mogliśmy w samotności robić nasze zdjęcia, a potem zdobywać kolejne stopnie. Nie chcemy myśleć, ile ludzi jest tutaj w sezonie. Na samotne uwieńczenie chwili nie ma co wtedy liczyć.

Mur Chińki autostopem

Idąc wzdłuż zastanawialiśmy się, ilu Chińczyków zginęło, tworząc ten cud architektury. Jak wielka była determinacja, by stworzyć coś takiego. Nie liczono się z ludzkim życiem, ani zdrowiem. Liczył się cel. Podziwialiśmy kunszt i talent ludzkich rąk, chcąc w ten sposób choć trochę oddać szacunek tym, którzy stracili tu swoje życie.

Nasz fragment Muru udostępniony dla zwiedzających nie był bardzo długi, jednak przyniósł nam wystarczającą satysfakcję. Wracaliśmy do miasta z poczuciem spełnienia jednej z misji 🙂

Fort- Na Nowej Drodze Życia

Szczerze powiedziawszy nic więcej nie przykuło naszej uwagi w Jiayuguan. Jechaliśmy tam, tylko po to, żeby zobaczyć jedną z największych i najważniejszych atrakcji Chin. Udało nam się także kupić całkiem fajną mapę Chin z angielskimi podpisami (za 5 zł), co bardzo nas cieszyło. Mimo elektronicznej wersji na telefonie, papierowa jest najlepsza do pokazywania kierowcom, gdzie jedziemy i gdzie jadą oni.

 

Rainbow Mountains i najlepsze jedzenie w Chinach

 

Kolejny dzień przyniósł bardzo brzydką pogodę. Kiedy zaczynaliśmy łapać stopa wiał strasznie zimny wiatr i marzyliśmy, żeby złapać jak najszybciej. Poprosiliśmy policjantów, żeby napisali nam po chińsku nazwę następnego miasta, niestety kilku z nich nie rozumiało, o co nam chodzi. Pisali na wielkim kartonie literki wielkości dwóch centymetrów. Nawet translator nie pomógł. Dopiero kolejny, który wysiadł z radiowozu, zrozumiał naszą ideę. Naszkicował dwa wielkie znaki i był z siebie bardzo zadowolony. Reszta jego kolegów pokiwała głowami, klepiąc go po plecach.

Zapomniałam dodać, że łapaliśmy za bramkami, jednak kiedy po dziesięciu minutach żadne auto się nie zatrzymało, zdecydowaliśmy przenieść się przed bramki, gdzie kierowcy muszą zwolnić. To był bardzo dobry pomysł, bo po minucie siedzieliśmy już w aucie, z małżeństwem, które jechało prosto do naszego celu. 260 km i kolejny przystanek.

Nasi kierowcy zawieźli nas blisko miejsca, które im wskazaliśmy. Znaleźliśmy hostel w internecie, w samym centrum i mieliśmy nadzieję, że nie będzie drogi.

Znaleźć go nie było łatwo, bo mieścił się w bloku, ale kiedy przechodzący mężczyzna zobaczył nas z plecakami, od razu pokazał, gdzie musimy iść.

Footprint Hostel prowadziło chyba rodzeństwo w podobnym wieku, co my. Było to ich miejsce pracy i dom jednocześnie. Pierwsze wrażenie było całkiem, całkiem. Oprócz nas, nie było żadnych innych gości, więc nie przeszkadzało nam, że dostaliśmy pokój czteroosobowy. Na początku chcieli nami załatać chyba swoją dziurę finansową, bo zażyczyli sobie tyle kasy, że oczywiście się nie zgodziliśmy. Na translatorze napisaliśmy im, że jest po sezonie i w ogóle nie mają żadnych gości, więc cena musi być duża niższa. Uśmiechnęli się tylko szeroko i ostatecznie za dwie noce zapłaciliśmy mniej, niż chcieli za jedną. Trzeba kręcić biznes 😀

Musimy przyznać, że pokoje, mimo tego, że wieloosobowe, mają swój klimat. Dzięki drewnianym łóżkom piętrowym, które wyglądały na bardzo nowe, na piętrze mieszkalnym roznosił się piękny zapach drewna, brakowało tylko kominka, i byłoby w ogóle cudnie 🙂 Pokoje wyposażone w czajniki, przedłużacze, do dyspozycji było komputer i wi-fi oczywiście też.

Szybko ogarnęliśmy nasze rzeczy i z całkiem pustymi żołądkami ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Nasi gospodarze napisali nam na kartce jedno miejsce, pokazali, w którą stronę iść, wyjaśnili, że jest tanio i smacznie. Po 10 minutach byliśmy na miejscu. Całkiem sporą przestrzeń wypełniały małe restauracyjki. Kiedy zobaczyliśmy, że w jednej z nich jest bardzo dużo ludzi, od razu weszliśmy. W Chinach, gdzie nie możesz się dogadać, ta zasada jest najlepszym wskaźnikiem jakości. Dużo ludzi w środku=smacznie i tanio. Chińskie menu w ogóle nas nie odstraszyło. Wystukaliśmy w translatorze: ryż, kurczak i warzywa. Pani kasjerka pokiwała głową, pokazała pozycję w karcie dań, my pokiwaliśmy głową (i tak nie wiemy, co to) i widząc porcje, które dostawali inni klienci, czekaliśmy z niecierpliwością na nasze. W Chinach fajne jest to, że zazwyczaj przed jedzeniem każdy dostaje gorącą wodę, albo coś na kształt wody z pietruszką i jakimś grzybkiem. Innym wariantem jest woda pozostała po ugotowanym ryżu, która ponoć jest bardzo zdrowa. Nam średnio ona smakowała, ale po jakimś czasie, nie wykrzywiała nam już tak bardzo twarzy. Po jakiś pięciu minutach dostaliśmy nasze danie… Buzie śmiały nam się od ucha do ucha. Wielki talerz z warzywami i kurczakiem w kawałeczkach. Do tego sporo ryżu.

Jedzonko w Chinach

Nie wiem, czy znacie uczucie radości, które występuje po zjedzeniu czegoś dobrego? Kiedy jednak zamawiasz coś, o czym nie masz pojęcia i dostajesz coś tak pysznego, jak tamto jedzonko, to najnormalniej w świecie cieszysz się 🙂 Tym bardziej, że zapłaciliśmy za to 9 zł 🙂 Po całkiem szybkim zjedzeniu zamówiliśmy jeszcze jeden talerz, tym razem makaron z warzywami. Kolejny wielki talerz pyszności kosztował 4 zł 🙂 Po takim obiedzie, człowiek naprawdę jest spełniony i zadowolony 🙂 No i jeszcze jedna sprawa: jedzenie pałeczkami. Po pierwszej kolacji w Chinach, kiedy jedliśmy widelcami, zdecydowaliśmy, że w państwie, gdzie się ich nie używa, my też nie będziemy. To najlepsza okazja, żeby nauczyć się jeść tym, czym oni. I udało się! Śmiało możemy powiedzieć, że jesteśmy w tym już naprawdę dobrzy i bardzo lubimy jeść pałeczkami 🙂 Nawet lokalni mieszkańcy pytali, jak długo uczyliśmy się nimi jeść 🙂 ! Po tym obiadku, postanowiliśmy wrócić tam wieczorem, a potem następnego dnia.

Z pełnymi żołądkami poszliśmy do pobliskiego supermarketu. I tam doznaliśmy pierwszego zakupowego szoku: tanie ubrania, dużo tańsze niż w Polsce, i na dodatek takie fajne 🙂 Musieliśmy powstrzymywać się przed zakupem niektórych ubrań wiedząc, że nie mamy miejsca w plecakach i tak naprawdę zaraz nie będziemy ich potrzebować.

Resztę popołudnia spędziliśmy na przygotowywaniu kolejnych dni i małym odpoczynku, żeby wieczorem znowu iść coś zjeść. Kierunek ten sam oczywiście. Na miejscu okazało się, że nasza restauracyjka była zamknięta z powodu jakiegoś przyjęcia. Byliśmy zawiedzeni. Pozostało nam szukanie innego miejsca, co wcale nie było łatwe. W kolejnych miejscach nikt nie rozumiał, o co nam chodziło, nawet translator nie pomagał. W końcu zdecydowaliśmy się, że pójdziemy znowu tam, gdzie najwięcej ludzi, pooglądamy ich talerze i palcem pokażemy, co chcemy. Tak też zrobiliśmy. Porcje były spore, więc znowu zamówiliśmy jeden talerz na spróbowanie. Znowu było pysznie, więc po chwili znaleźliśmy u kogoś inne danie i o nie poprosiliśmy. Wracaliśmy do hostelu najedzeni za wszystkie czasy. Wstyd się przyznać, ale czekaliśmy na kolejny ranek, żeby znowu zjeść coś tak smacznego.

Pyszne jedzonko w Chinach

Następny dzień przeznaczony był na Tęczowe Skały (Rainbow Mountains ). Oddalone od miasta o około 45 kilometrów, najlepiej wyglądają, kiedy zachodzi Słońce, więc nie ma co jechać tam bardzo wcześnie. Zdążyliśmy zatem znowu zjeść w pierwszej restauracyjce, kupiliśmy kolejny kilogram mandarynek, a potem… A potem kupiłam długo wyczekiwane dżinsy! Nie będę się tu rozpisywać o całej tej sytuacji, bo pewnie napiszę coś, o „dziewczynie w podróży”, ale byłam naprawdę szczęśliwa, kiedy w końcu mogłam porzucić jedne z dresów 🙂 Takie małe zwierzenie…

O piętnastej odjeżdżał ostatni autobus do Danxii. Mogliśmy oczywiście złapać tam stopa, ale wylot z miasta był bardzo daleko, moja noga niestety nie lubiła za dużo chodzić, a bilet był naprawdę bardzo tani. W autobusie poznaliśmy podróżującego Japończyka i jego chińską koleżankę, którzy też jechali zobaczyć góry. Śmieszna to była para, bo ona bardzo czuła się jego dziewczyną, a on wyglądał, jak przymuszane do sprzątania swojego pokoju dziecko 🙂

Dzięki karcie ISIC znowu mieliśmy zniżkę. Oprócz biletu wstępu trzeba zapłacić za autobus, który zawozi od jednej stacji do drugiej. Można oczywiście chodzić piechotką te kilkadziesiąt kilometrów, ale tak, jak wspomniałam najlepsze widoki są podczas zachodzącego Słońca, więc warto jeździć sobie tymi autobusikami, tym bardziej, że pomiędzy stacjami są duże odległości, a widoki są ładne, ale nie traci się wiele, używając dostępną komunikację.

Danxia- Na Nowej Drodze Życia

Jeździliśmy zatem od stacji do stacji, a widoki były naprawdę piękne. Mieniące się w Słońcu różnokolorowe skały są kolejnym niezwykłym miejscem. Patrząc na nie, wydaje się, że kilkaset ludzi po prostu malowało je różnymi farbami, w różne wzory. Aż się czasami nie chce wierzyć, że człowiek nie maczał w tym ręki, ale zaraz przypomina się, że przecież Stwórca nieba i ziemi ma największy talent i wyczucie smaku.

Danxia- Na Nowej Drodze Życia

Wtedy sprawa nie wymaga komentarza 🙂 Człowiek wierzący w Boga, bez cienia wątpliwości może przyjąć i stwierdzić, że tylko On mógł uczynić coś tak niezwykłego i zachwycającego. Właśnie w takich miejscach mierzymy się z cudem Bożego stworzenia, kiedy widzimy, że wobec Boskiej wielkości niewiele możemy, a mimo to dzięki Niemu i przez Niego coś znaczymy, i coś potrafimy.

Danxia Chiny- Na Nowej Drodze Życia

Ostatnia stacja, chyba to była czwarta, robi największe wrażenie i właśnie tam warto być około siedemnastej. Promienie zachodzącego Słońca padające na skały uwydatniają ich kolory. Pomarańczowy, czerwony, żółty, brązowy, zielonkawy, i tak na zmianę. Tęcza wymalowana na skałach.

Danxia w Chinach

Porobiliśmy oczywiście sporo zdjęć, przeszliśmy nawet przez barierkę ochronną na wzniesienie obok, żeby widok był lepszy. Kiedy kończyliśmy robić kolejne selfie nagle z kieszeni Adama wypadły moje okulary przeciwsłoneczne… Spadły kilka metrów w dół i nie były warte tego, żeby ktokolwiek narażał się, schodząc po nie.

Tęczowe Skały- Na Nowej Drodze Życia

Mój dzielny małżonek postanowił jednak zawalczyć o nie, wykorzystując swoje sztuczki. Odprowadził mnie do barierki, gdzie już zebrało się sporo gapiów i wrócił, żeby za pomocą sznurka z pętlą samozaciskającą (cokolwiek to jest) wciągnąć je. Piszczące Chinki wzdychały do niego, jaki jest odważny, a ja marzyłam, żeby już wrócił, nawet bez okularów. Osypujący się piach nie był najlepszym podłożem, a w sytuacji, kiedy ja niedawno miałam problem z nogą, każda sytuacja wyglądająca niebezpiecznie, napawa mnie strachem. Po pierwszej nieudanej akcji, kiedy okulary zsunęły się niżej, widzowie jęknęli ze smutkiem, a ja panikowałam, żeby zostawił te obdrapane okulary. Adam nic sobie z tego nie zrobił, bo najnormalniej w świecie lubi takie sytuacje 🙂 Po pięciu minutach nagle pętla zaczepiła o okulary i ratownik Adam wciągnął je! Kilkanaście osób zaczęło bić brawo, piszczące Chinki wzdychały głośniej, a ja nie powiem, że nie czułam się dumna 🙂 Nasza chińska koleżanka poklepała swojego japońskiego chłopaka i powiedziała: ucz się od niego, to było takie romantyczne… 😀

Danxia w Chinach

O 17:45 szybko wsiedliśmy do ostatniego busika, żeby zdążyć na ostatni autobus do miasta, który odjeżdżał o 18:00. Kiedy wsiedliśmy zrobiło się momentalnie ciemno i cieszyliśmy się, że nie musimy za bardzo kombinować z powrotem do hostelu.

Po powrocie poszliśmy oczywiście na kolację do naszej pierwszej knajpki, zjedliśmy kolejny pyszny makaron i pożegnaliśmy się z jedzeniem, za którym tęsknimy do teraz. Tak. Dla samego jedzenia i dżinsów warto było tu przyjechać 🙂

Rano w niedzielę, bardzo mroźną niedzielę, na przystanek autobusowy, z którego odjeżdżał autobus na wylot, zaprowadziła nas właścicielka hostelu. Po dwudziestu minutach dotarliśmy przed bramki wjazdu na autostradę. Chcieliśmy iść za nie, ale oczywiście zauważyła nas policja i szybko wybiła nam to z głowy. Przez pierwsze pół godziny mogliśmy łapać przed samymi bramkami, ale potem kolejny policjant zmienił zdanie, i musieliśmy wrócić jakieś 200 metrów. Szkody wielkiej nie było. Najgorszy był mróz przeszywający nasze stopy i dłonie. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy, uprawialiśmy gimnastykę, żeby tylko było cieplej. Nie pocieszał nas fakt, że praktycznie nikt się nie zatrzymał. Mieliśmy ponad 500 km do zrobienia, więc dobre auto by się przydało.

Po godzinie zatrzymało się sporych rozmiarów auto. Bardzo zapakowane auto…

 

Podobne wpisy