Chiny

Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Kierowca wraz ze swoim kolegą oznajmili nam, że jadą do samego Lanzhou! Z radości nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Problem był tylko jeden. Auto było tak zapakowane, że bardzo trudno było znaleźć nawet fragment na tylnym siedzeniu dla jednej osoby, o plecakach już nie wspomnę. Kierowca zaczął przekładać część swoich rzeczy do bagażnika. Wyglądało obiecująco, więc nie traciliśmy wiary. Po paru minutach stwierdził jednak, że nie da rady, i że niestety musi nam odmówić. Nie mogliśmy takiej okazji tak po protu przepuścić. Musieliśmy pokazać, że się da! Asia wsiadła pierwsza, na nią plecak, później ja i kolejny plecak na mnie. Jakoś udało się zamknąć drzwi. Radość wielka! Chińczycy widząc, że byliśmy już w środku spytali tylko, czy żyjemy? Odpowiedź była prosta i oczywista 🙂 Wspaniale było wsiąść w końcu do ciepłego samochodu po godzinie stania na mrozie, ze świadomością, że jedzie się bezpośrednio do wyznaczonego na dziś celu!

Autonomiczna Prefektura TybetańskaNaszych kierowców od reszty rodaków odróżniał fakt, że potrafili w stopniu podstawowym posługiwać się językiem angielskim, co było niezmiernie pomocne. Jeden był nauczycielem śpiewu i podczas wspólnej trasy raczył nas lokalnymi hitami oraz wzniosłymi pieśniami rodem z opery. My też mieliśmy swoje pięć minut na występ, za który zostaliśmy nagrodzeni brawami 🙂

Ciekawostką dla nas i zarazem miłym akcentem było zobaczenie kolejny raz ciągnącego się kilometrami wzdłuż drogi Muru Chińskiego. Na jednym z postojów mieliśmy okazję ujrzeć go z bliska. Różni się nieco od odremontowanych fragmentów. Miejscami jest całkowicie zniszczony, dużo w nim wyłomów, i nie jest wcale taki wysoki, jakby mogło się wydawać. Jakkolwiek kolejne, ciekawe doświadczenie.

Po paru godzinach zostaliśmy zaproszeni na obiad do przydrożnej restauracji, gdzie kolejny raz mogliśmy opowiadać o Polsce, polskim jedzeniu, i o zwyczajach panujących w naszym kraju. Do postaci najbardziej rozpoznawalnych w tej części Chin należał Fryderyk Chopin, Maria Skłodowska-Curie oraz Lech Wałęsa oczywiście. Sami również za każdym razem, kiedy poznajemy nowych ludzi, odbieramy od nich lekcję ich kultury, i ich sposobu na życie.

Z naszymi kierowcami Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Nocleg mieliśmy zapewniony u pewnego Francuza z CS, który był tam na studiach, i mieszkał w kampusie uniwersyteckim. Nasi kierowcy postanowili, że zawiozą nas pod wskazany adres. Warto dodać, że miasta w Chinach są ogromne i przedzieranie się przez nie, nie należy do najłatwiejszych zadań. Kolejny raz spotkało nas niesamowite błogosławieństwo: trafiliśmy na właściwych ludzi w danym momencie.

W Lanzhou zatrzymaliśmy się na trzy dni, aby odpocząć od pokonywania długich dystansów i uzupełnić zaległości na blogu. Alex od samego początku przywitał nas bardzo serdecznie. Był osobą, która w wieku osiemnastu lat samotnie wyjechała w podroż do Ameryki Południowej autostopem. Dzielił się z nami swoimi przygodami z wielką pasją i zaangażowaniem. Bardzo dobrze się nam rozmawiało. Dał nam wiele cennych wskazówek odnośnie Chin i Azji, dzięki którym postanowiliśmy zmienić swoje pierwotne plany. Zamiast jechać do Xian, aby podziwiać Terakotową Armię, zadecydowaliśmy, że udamy się do Autonomicznej Prefektury Tybetańskiej, która znajdowała się na granicy prowincji Gansu. Nasza ekscytacja na zmianę decyzji była ogromna.

Stolica prowincji Gansu znana jest przede wszystkim z ryżowego makaronu oraz z tego, że przepływa tutaj Rzeka Żółta Huang Ho. To było też jednym z powodów naszej wizyty w tej części świata. Mój dziadek, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, opowiadał mi o tej rzece i jej nazwa zapadła mi głęboko w pamięci. Wtedy nigdy nie sądziłem, że uda mi się ją zobaczyć na żywo. Muszę przyznać, że jej nazwa idealnie oddaje rzeczywistość: jest całkowicie żółta. Cieszyłem się, że mogłam zadzwonić do swoich dziadków i powiedzieć: Babcia, dziadek-właśnie stoję obok Huang Ho:)

Rzeka Żółta

Jedzenie w Chinach jest bardzo smaczne i bez najmniejszych problemów można przybrać kilka kilogramów. My, Polacy, przyzwyczajeni jesteśmy do jedzenia na śniadanie chleba, mleka, płatków, czy jajek, a w Chinach już od rana czeka na ciebie solidna porcja makaronu, czy ryżu. Człowiek podróżując przyzwyczaja się do miejscowych zwyczajów i warunków panujących w danych rejonach świata. My wybredni nie jesteśmy (no może Asia trochę), więc jak w każdym chińskim mieście, udaliśmy się na nocny market, gdzie królują uliczne smakołyki oraz kwitnie handel. Klimat takich miejsc jest niepowtarzalny. Zajadaliśmy się lokalnymi specjałami, próbując wszystkiego po trochu. Do odważnych świat należy! 🙂

Alex - nasz host

Po wielu ciekawych rozmowach z Alexem w głowach mieliśmy już tylko Tybet. Kiedyś te rejony należały do całej prowincji tybetańskiej. Dzisiaj prowincja Tybet zajmuje południową część kraju, i aby się do niej dostać, potrzeba specjalnego pozwolenia i lokalnego przewodnika. Miejsce, do którego postanowiliśmy się udać, jest wolne od wszelkich dodatkowych formalności, co było jeszcze większą motywacją dla nas. Jedyną rzeczą, którą się przejmowaliśmy, to panujące tam temperatury. Xiache i Langmusi położone są na ponad 3 tysiące n.p.m i wydawałoby się, że będzie tam bardzo mroźno. Mimo wszystko zadecydowaliśmy, że ruszamy!

Do przejechania mieliśmy około 250 kilometrów. Pierwszy stop był dosyć dziwny, aczkolwiek niesamowity. Kierowca miał zabrać nas około czterdziestu kilometrów do miejsca, gdzie odbijaliśmy w bok. Komunikowaliśmy się z nim za pomocą translatora. Malował on chińskie znaczki na naszym telefonie, z których nie wynikało tak naprawdę nic. Kiedy zatrzymaliśmy się za bramkami, gotowi do wyjścia z samochodu, ów Chińczyk postanowił zabrać nas kawałek dalej. Jak daleko? Nie mieliśmy pojęcia. Najważniejsze, że w dobrym kierunku 🙂 Jak się potem okazało, zabrał nas do miasta oddalonego o 80 kilometrów, wysadził w dobrym miejscu, i jak gdyby nigdy nic zawrócił. Nie powiem, było to dla nas bardzo pomocne i doceniamy jego chęć pomocy obcokrajowcom.

Pomocny Chiński kierowca- Na Nowej Drodze Życia

Na kolejne auto czekaliśmy około pięciu minut. Uśmiechnęliśmy się do siebie, kiedy usłyszeliśmy na wstępie „Xiache, OK OK”. W powietrzu czuliśmy jednak, że coś nie grało do końca, ponieważ człowiek, który nas zabrał, znał ludzi stojących koło nas na wylocie i coś nam świtało, że być może to jakaś prywatna taksówka. Nasze przypuszczenia sprawdziły się po kilku kilometrach, kiedy to koleżanka kierowcy w rozmowie telefonicznej objaśniła nam, że chce on od nas po 200 juanów na osobę. Kazaliśmy mu się zatrzymać, wyszliśmy i podziękowaliśmy za taką pomoc. Była to słuszna decyzja. Kolejne pięć minut i mieliśmy stopa z prawdziwym Tybetańczykiem do samego celu.

Nasz nowo poznany kolega całkiem nieźle radził sobie z językiem angielski, co pozwalało utrzymywać sympatyczną konwersację. Puszczał nam lokalne hity, sam przy tym popisując się swoim wokalnym talentem. Wychodziło mu to nadzwyczaj dobrze i miło się go słuchało. Nagle zwolnił i wskazał nam bramę wjazdową. Z wielką radością oznajmił: Welcome to Tibet! Tak, wjechaliśmy do Tybetu! W tej części Chin nie ma praktycznie Chińczyków. Główna ludność zamieszkująca te tereny to Tybetańczycy, plemiona Hui i Han. Dominująca religia to buddyzm tybetański.

Xiache- Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Na pierwszy rzut oka widać było ogromną różnicę w wyglądzie, ubiorze, kulturze, architekturze oraz ogólnym klimacie tego rejonu. Nie ukrywamy, że była to dla nas miła niespodzianka znaleźć się właśnie tam, i kolejny raz odbierać niesamowitą lekcję życia. O tym nawet w szkole nas nie uczyli 🙂

Xiache jest miasteczkiem znanym z wielkiego klasztoru, który jest drugim najważniejszym w całym kraju. Mieszka tam bardzo dużo mnichów, którzy minimum dwa razy dziennie wraz z lokalną ludnością obchodzą dookoła monasterium, „przekręcając coś, co wygląda jak młynki”. Całość trasy to około trzy kilometry.

Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Nie wiedzieliśmy nic na temat ich religii, ale wyglądała ona dla nas bardzo egzotycznie. Ich wiara jest niesamowita. Ich oddanie religii jest warte głębszego zastanowienia… jeśli rozumiecie, o co nam chodzi… Ich życie jest całkowicie uzależnione od codziennych rytuałów. Żyją bardzo, bardzo skromnie, nie zależy im na karierze, czy wielkich pieniądzach. Koncentrują się na pielgrzymkach i religijnych obrządkach, modlą się na ulicy w sposób totalnie inny niż chrześcijanie, chodzą ubrani w rzeczy przypominające łachmany.

Xiache - Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Nawet kobiety są mnichami. Wszystkie z nich obowiązkowe są ścięte na zero. Dla nas był to taki kulturowy szok. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć, jak wygląda buddyzm tybetański od tzw. kuchni.

Mnisi tybetańscy

Autonomiczna Prefektura Tybetańska

Udało się nam też porozmawiać chwilę z jednym mnichem oraz zrobić sobie razem pamiątkowe zdjęcie.

Rzeczą, która nam się również bardzo podobała, był całkowity brak turystów. Spotkaliśmy jedno starsze małżeństwo z Belgii, które na rowerach przemierzało Chiny, i parę innych osób, ale tylko z Azji. Kluczową sprawą był termin i położenie. Po sezonie jest tam dosyć zimno i bardzo daleko od standardowych tras dla zwiedzających. Nam to nie przeszkodziło 🙂

Xiache

Do kolejnego celu, wioski, w której znajduje się inny, dosyć wielki klasztor, dzieliło nas ponad 200 kilometrów. Langmusi znajduje się na samej granicy z prowincją Syczuan. Xiache w porównaniu do niej to olbrzymie miasto. Żyje tam mało ludzi i nie łatwo się tam dostać. My ruszyliśmy jak zawsze stopem z samego rana. Na wylot mieliśmy bardzo daleko, więc postanowiliśmy maszerować, i zatrzymywać wszystkie auta, pytając o możliwość zabrania się z nimi. Udało się po około 30 minutach. Kierowca jechał do Linxi i podwiózł nas do rozwidlenia dróg. Dla nas była to opcja idealna. Kolejne samochody były kwestią kilku minut stania.

Rzeczą najciekawszą, godną opisania, były znajdujące się wzdłuż drogi maleńkie wioseczki. Sami się zastanawiamy, jak ci ludzie tam żyją. Jest tam przecież ekstremalnie zimno, cały czas wieje porywisty, mroźny wiatr, do miasta daleko, drzew nie ma, itp… Są to jednak ludzie uśmiechnięci, którzy są do tego wszystkiego przyzwyczajeni, i w prostocie zamieszkują te tereny od wieków. Dla przykładu wspomnijmy, że nie mają oni drewna, czy węgla do palenia w piecu. Zamiast tego zbierają odchody zwierząt (jaków, koni, baranów, owiec), zasuszają je i później grzeją w domu przez całą, długą zimę. Prądu i wody bieżącej również brak. Łapaliśmy raz stopa w takim miejscu i mieliśmy trochę czasu, aby pooglądać otaczający nas krajobraz. Dla jednych jest to na pewno trzeci świat, ale taka jest ich rzeczywistość. Rząd chiński nie wydaje im paszportów, więc nie mogą oni nawet zmienić miejsca zamieszkania. Tutaj można by się rozpisywać i drążyć temat, ale nie o to chodzi. Innego życia po prostu nie znają, więc świetnie sobie radzą w takich warunkach, w jakich przyszło im przeżyć swoje życie.

Autostop Tybet

Langmusi tak naprawdę to jedna ulica, wzdłuż której toczy się życie. No i klasztor oczywiście. Są małe sklepiki, parę knajpek, poczta, czy bank. Tutaj byliśmy naprawdę jedynymi ludźmi z zagranicy.

Langmusi

Duża część hosteli, czy restauracji była zamknięta, ponieważ sezon zakończył się jakiś czas temu. Na całe szczęście udało nam się znaleźć miejsce do spania w jednym z hosteli młodzieżowych. Temperatura w pokoju mało różniła się od tej na zewnątrz (około zero stopni), rury z wodą zamarzły, więc w sumie był tylko dach nad głową 🙂 Dobre i to. W głowach uciekaliśmy już myślami do południa Chin, gdzie cały czas świeciło słońce, a temperatura nie schodziła poniżej dwudziestu stopni na plusie…

Klasztor w Langmusi

Spacer po okolicy był zdecydowanie najciekawszą częścią naszej wizyty. Nawet za wstęp na teren Monasterium nie trzeba było płacić, bo kto by pomyślał, że o tak późnej porze można tam przyjechać.

Langmusi- Na Nowej Drodze Życia

Kolejny raz mogliśmy bliżej poznać obyczaje panujące w kulturze tybetańskiej, oglądać dzieci wracające ze szkoły do swoich domów, czy lokalną ludność wraz z mnichami maszerującą dookoła kompleksu klasztornego. Jest to wszystko niesamowite i godne zobaczenia, ale tak ogromnie różne od tego, co jest w naszym kraju, że z całą pewnością nie bylibyśmy w stanie tam mieszkać.

Langmusi- Na Nowej Drodze Życia

Wracając do hostelu postanowiliśmy zjeść coś z lokalnego menu w jednej z otwartych knajpek. W środku tak samo chłodno jak na dworze, więc w sumie bez różnicy, gdzie usiedliśmy. Kuchnia tybetańska jakoś nie przypadła nam specjalnie do gustu. Jest to do zjedzenia, ale z Zhangye, czy Lanzhou nie ma co porównywać. Makaron z jakimiś warzywami po prostu.

Langmusi- Na Nowej Drodze Życia

Gdy otworzyliśmy drzwi naszego pokoju byliśmy co najmniej zdegustowani i zasmuceni. Było tak zimno, że ciężko było się przebrać, a o zwykłym umyciu nóg już nie wspomnę. Nie dało rady tam spać. Równie dobrze mogliśmy rozbić namiot i było by nam dużo cieplej z powodu mniejszej powierzchni do ogrzania. Nasz Tybetańczyk, właściciel hostelu, większość czasu spędzał w pomieszczeniu gościnnym, w którym było niesamowicie ciepło. Na środku stał piec i garnki z gorącą wodą. Bez zastanowienia poprosiliśmy go o możliwość przenocowania w tym właśnie pokoju. Gdy powiedział, że nie ma problemu, odetchnęliśmy z ulgą: tej nocy na pewno nie zamarzniemy 🙂

W tym pomieszczeniu oprócz nas była prawie cała tybetańska rodzina. Większość z nich cały czas jak w transie, odmawiała swoje modły i przekładała coś na kształt różańca. Wyglądało to tak, jakby całe ich życie było jednym wielkim rytuałem, który nigdy się nie kończy. Ciężko mi powiedzieć, czy ci ludzie robią to z miłości do swojej religii, z przyzwyczajenia, czy z jakiegokolwiek innego powodu. Warto jeszcze dodać, że tutaj kobiety swobodnie na cały głos bekają i ostentacyjnie spluwają na ziemię.

Po całkiem ciekawej rozmowie z naszym nowym kolegą ułożyliśmy się do snu. Zimno zrobiło się dopiero nad ranem, ale to już nie był problem, bo i tak wcześnie rano opuszczaliśmy Langmusi, aby udać się do kolejnego celu naszej autostopowej podróży przez świat.

 

Podobne wpisy