– Nie pójdę tam! Popatrzę sobie z góry. Jeszcze mi życie miłe. – wydukałam roniąc małe łzy. – No co Ty. Dasz radę. Ja Ci pomogę. – jak zwykle pełen wiary oznajmił Adam. Przekonywał, wjeżdżał na ambicję, dopingował. Jakieś pół godziny to trwało. Aż w końcu poszłam 🙂 Po dwóch minutach wspinaczki otarłam łzy i na pytanie, czy się cieszę, odpowiedziałam: Nie lubię Cię, ale się cieszę. 😉 Takim sposobem po 40 minutach dosyć wymagającego trekkingu mogliśmy podziwiać z bliska przepiękny Omanawa Waterfall*.
*Umówmy się, że czytacie ten wpis na własną odpowiedzialność. Nie ponosimy konsekwencji ewentualnych obtarć, skręceń, pszczelich ugryzień, czy czegoś tam jeszcze, jeśli zdecydujecie się odwiedzić wodospad Omanawa 😉
KRÓTKA HISTORIA SŁAWY
Trzydzieści lat temu, ba, nawet kilka lat temu to bajkowe miejsce, które dodajemy do naszego małego przewodnika Nowa Zelandia jakiej nie znasz, znane było tylko mieszkańcom Omanawy. Mieli je dla siebie na wyłączność. Kilka lat temu jakimś cudem wodospad znalazła jedna ze stacji telewizyjnych, która postanowiła nakręcić tam „miłosne” show z cyklu „ja cię kocham, wybierz mnie, nikt nas nie widzi, a te trzydzieści osób z obsady się nie liczy” (jak się dowiedzieliśmy, ten sam program przyniósł sławę Blue Spring, o którym niedawno pisaliśmy). I się zaczęło. Od tego czasu Omanawa Waterfall odwiedza całkiem spora ilość turystów. Niektórzy z nich zaliczyli niestety twarde lądowanie podczas schodzenia (do akcji ratunkowej musiały wkroczyć, a właściwie wlecieć nawet helikoptery 😉 ), co doprowadziło do oficjalnego zamknięcia wejścia. Nieoficjalnie jednak… ciągle można przeskoczyć jedną bramę, drugą i wykorzystując trochę sprytu po około 40 minutach dojść do celu.
NIGDZIE NIE PÓJDĘ!
Jak już wspomniałam, iść nie chciałam. Jedną bramę mogłam przeskoczyć, ale kiedy zobaczyłam drugą, posłuchałam innych, którzy zrezygnowali po chwili wspinaczki, oceniłam (swoich fachowym okiem, a jak 😉 ), że rzeczywiście będzie ciężko. W pamięci miałam też ciągle swoją zwichniętą w Kirgistanie kostkę, która niestety co jakiś czas daje o sobie znać. Przyznam się Wam jednak, że w głębi serca bardzo chciałam iść. Ta podróż uczy mnie, żeby przełamywać swoje lęki. Coraz częściej chcę robić rzeczy, o których wcześniej nie chciałam nawet słyszeć. Wiem, że to oklepany slogan, ale staram się wychodzić ze strefy komfortu, do której przywykłam (choć wydaje mi się, nawet moja Mama tak mówi, że podczas tej podróży, już dawno z niej wyszłam 😉 ).
No więc walczyłam z lękiem, walczył też z nim u mnie Adam, który jak nikt potrafi mi wmówić, że BĘDZIE DOBRZE! Potem zaczęły pojawiać się osoby, które z wodospadu wracały i myślałam: kurczaki, też dasz radę. W niczym nie są lepsi od ciebie. Śmieszne, bo Dzielu nie znając moich myśli, mówił dokładnie to samo: Nie takie rzeczy już robiłaś, będę tuż za Tobą. Zobacz, oni dali radę. Przecież Ty się nie poddajesz.
Wiedziałam, że jak zostanę, Adam też nie pójdzie. Są rzeczy, których bez Ciebie nie zrobię, bo samemu to nie frajda… Dochodziła więc kolejna motywacja: nie chciałam, żeby przeze mnie on tego nie zrobił. No więc wkurzona, choć z utajonym szczęściem, kiwnęłam głową i po chwili podciągałam się trzymając jego wyciągniętą rękę. Łatwo nie było, ale poszło! Staliśmy na ścieżce, która miała doprowadzić nas do wodospadu Omanawa.
PRZYBIJ PIONĘ! MÓWIŁEM, ŻE DASZ RADĘ!
Nie będę Wam tutaj pisać poematów o tym, jak przez 40 minut jak kozice brykaliśmy po tej trasie. Jedyną stabilizacją były wystające korzenie drzew, dzięki którym możliwa była dalsza droga. Dawno się tak nie nagimnastykowaliśmy, ale przesadzone było stwierdzenie, że bardzo ciężko się tam dostać. Jedyne co mnie lekko stresowało to pszczoły, które miały pojawić się gdzieś na trasie. Kilka osób wracających z wodospadu pokazało nam świeże ukąszenia, więc tak średnio fajne to było.
Pod sam koniec schodzenia pojawiły się metalowe drabiny i zwisające liny. Niezła zabawa, taki poważniejszy plac zabaw 🙂 Jeszcze kilka ostatnich schodów i byliśmy na miejscu! Przybij pionę! Mówiłem, że dasz radę! Było się czego bać? Pamiętaj, żeby się nie poddawać. Jak powiedział, tak było 🙂
Satysfakcja była niesamowita. Czułam się co najmniej jak Leonardo DiCaprio, który wczoraj dostał swojego upragnionego Oscara 😉 Mniej fleszy tylko było 🙂
ZIMNO!
Na dole było kilkanaście młodych osób (rzadko kiedy można zobaczyć kogoś starszego). Kilkoro z nich zapytało, czy pogryzły nas pszczoły? – Gdzie dokładnie były te pszczoły? – Jak mieliście pierwszą drabinkę z liną, to zaraz przy pierwszym szczebelku miały swoje gniazdo. Nas pogryzły w kilku miejscach. Dzięki Bogu żadnego gniazda nie zauważyliśmy, pewnie dlatego, że bardziej zaaferowana byłam liną, której musiałam użyć, żeby dostać się na drabinkę 😉 (jak wracaliśmy, tak łatwo już nie było, bo wiedzieliśmy, gdzie mamy się ich spodziewać. Udało się przejść niezauważonym 🙂 Jedna tylko dostała „z buta” od Adama).
Po szybkich zdjęciach przyszedł czas na kąpiel. Wiedzieliśmy, że woda będzie zimna, w końcu pochodziła ze źródła. Nie było na co czekać. Raz, dwa, trzy… i byliśmy już w wodzie. Zimno! Morsem nie jestem, ale byłam zaskoczona, jak dobrze moje ciało reagowało na ok. 9 stopniową wodę. Na początku czułam, jak małe igiełki przeszywają skórę, po chwili było już jednak całkiem normalnie. A spędziliśmy w oczku kilkanaście minut, bo przecież fajne zdjęcia trzeba było sobie zrobić 🙂
Można oczywiście dopłynąć pod sam wodospad, a później wejść do jaskini, w której parująca woda tworzy przyjemną mgiełkę. W większości wszyscy odpoczywają w jej zakamarkach, my woleliśmy po chwili przerwy wskoczyć do wody, żeby nie było dużego szoku 🙂
//Zdradzimy Wam, że nie trzeba wcale zanużać się w wodzie, żeby dojść do jaskini. Niektórzy przeskakiwali pomost i szli po kamieniach blisko skał, zamaczając tylko stopy. Nie ma co prawda orzeźwienia, ale jak ktoś nie lubi, to tak też można. //
Droga powrotna według relacji innych miała trwać o wiele krócej niż zejście, ale nam wyszło tylko troszkę szybciej. Było oczywiście łatwiej, bo wiedzieliśmy, co nas czeka. Wystarczyło na koniec zeskoczyć z około dwumetrowej skały (czyli drugiej bramy), potem przeskoczyć kolejną bramę, i mogliśmy w pełni poczuć, że misja została wykonana! Znowu przybiliśmy sobie piątkę 🙂
Informację o Omanawa Waterfall znaleźliśmy przez przypadek w internecie. Nie wiedzieliśmy, że oprócz pięknych widoków i orzeźwiającej wody dostarczy nam tyle emocji. Szczególnie dla mnie był to taki mały, przełomowy dzień. Po raz kolejny w tej podróży przekonałam się, że
-
nikt nie dopinguje mnie lepiej niż Adam Dzielu,
-
całkiem sprawna i silna ze mnie dziewucha,
-
warto w siebie wierzyć i nie poddawać się bez podjęcia próby, albo nawet kilku 🙂
INFORMACJE PRAKTYCZNE
-
Wodospad znajduje się 15 minut jazdy autem od Taurangi, przy Omanawa Road (Północna Wyspa),
-
Nigdzie nie ma znaku informującego o wodospadzie, jest za to znak zabraniający wejścia na teren buszu, przez który idzie się do niego ze względów bezpieczeństwa (pytaliśmy mieszkańców, czy to tak na poważnie? Powiedzieli, że oni chodzą 🙂 Trzeba być tylko ostrożnym),
-
Po około 10 minutach spaceru pojawi się kolejna brama (w naszym opowiadaniu to ta nr 1), której nie wolno przeskoczyć, ale jak jesteś bardzo ciekawy, to wydaje nam się, że przeskoczysz…
-
Bez schodzenia na dół będziesz mógł zobaczyć Omanawa Waterfall i oczko z samej góry, widok jest piękny,
-
Jeśli zdecydujesz się przeskoczyć kolejną bramę, bądź pewien, że ktoś wie, że tam idziesz (jeden z naszych kierowców raz znalazł tam Niemca, który spadł podczas schodzenia. Miał złamaną nogę i musiał przylecieć helikopter. Oprócz niego nie było tam nikogo),
-
Raczej nie polecamy wchodzić w japonkach, ani klapkach, nie potrzebne są jednak buty trekkingowe. My mieliśmy sandały i wspinało nam się bardzo dobrze.
Jeśli dzięki temu wpisowi wybierzecie się na Omanawa Waterfall, dajcie nam znać 🙂 Wiemy, że dzięki wpisowi o Blue Spring kilka osób odwiedziło to cudowne miejsce i były zachwycone 🙂 Będzie nam bardzo miło wiedzieć, że ten wpis też się przydał 🙂