Zapowiadało się, że trasa do Niżnego Nowogordu pójdzie całkiem sprawnie. Wiedzieliśmy, że wydostać się z Moskwy nie jest łatwą rzeczą, nie sądziliśmy jednak, że to aż tak trudne, jak się później okazało. Właściwie to był jeden element, który towarzyszył nam podczas całego tego dziwnego dnia, a który mówił, że choć przyjemnie nie będzie, wszystko dobrze się skończy. Nasz Przyjaciel Mariusz codziennie rano wysyła nam sms z jakimś fragmentem z Biblii i krótkim słowem od siebie. I tego słonecznego, choć wietrznego dnia napisał: Bogu zaś niech będą dzięki za to, że zawsze daje nam zwycięstwo w Chrystusie (II Kor.2:14). Modlę się dzisiaj, abyście mieli dzień pełen zwycięstw nad wszelką słabością, pokusą, chorobą, zniechęceniem…! Kiedy to przeczytałam pomyślałam: ok, czyżby miało dzisiaj być troszkę ciężej niż zawsze?
Zrobiliśmy piękny napis NIŻNY i zaczęliśmy łapać niedaleko stacji paliw, na przedmieściach Moskwy. Po godzinie łapania zatrzymał się sympatyczny pan, który okazał się policjantem 🙂 Podobnie jak poprzedni kierowcy z zaciekawieniem i uśmiechem przyjął fakt, że jesteśmy Polakami i autostopem zmierzamy do Australii. Jechaliśmy z nim jakieś 50 km i to była zdecydowanie dobra jazda. Dlaczego? W Rosji bardzo popularny jest tzw. prawy boczny pas, czyli na nasze: pobocze, margines, pas awaryjny, no w każdym razie pas, który nie służy do standardowej jazdy, u nich jednak jak najbardziej! Nie wszyscy oczywiście z niego korzystają, ale są asy, które za nic mają „kolejkę”, to, że każdemu się spieszy i mijają wszystkich prawą stroną. Nasz pan władza do nich należał i z uśmiechem na twarzy zapytał: u was też tak robią? 🙂 Tym sposobem nadrobiliśmy jakąś godzinę, i łapiąc później stopa, mogliśmy obserwować auta, które wcześniej nas mijały. Łobuzy, że niby tu nie jechali…
Stojąc na przeciwko posterunku policji, zaraz za światłami, w miejscu po prostu idealnym, gdzie nawet toaleta stała niedaleko, utknęliśmy na… pięć godzin. W ciągu tych długich pięciu godzin, kiedy mocny wiatr wiał nam prosto w twarz, obok nas przejechały tysiące aut, jeden po drugim. Wyciągnięte ręce z kciukiem do góry czekały tylko na czerwone światło, żeby chwilkę odpocząć. Zostało nam 350 km… Rano wydawało się, że to tak niewiele, kiedy jednak staliśmy tam kolejną godzinę, wiedzieliśmy, że to będzie długa droga… Czytaliśmy sms od Mariusza, śpiewaliśmy piosenki, modliliśmy się, jedliśmy resztki chleba i czekaliśmy… Jakby tego było mało, w trakcie wpadł mi jakiś paproch do oka, który bolał, jakby strzałą wielką był… Wtedy miarka się przebrała. Weź łap, jak patrzeć nie możesz… Żeby za bardzo nie dramatyzować: było niefajnie. Zdarzało się czekać na auto pięć, sześć godzin, nawet całą noc gdzieś na stacji, ale nigdy fajne to nie jest. Może gdyby cieplej było i nie czekali na nas ludzie, u których spaliśmy, lepiej byśmy to znosili.
W końcu ok. siedemnastej zatrzymuje się bus. Jedzie tam gdzie my! Alleluja! Ciepło w nim, jak w kotłowni, ale nam zmarzniętym to nie przeszkadza. Niewiele od nas starszy Rosjanin oznajmia nam, że on szybko nie jeździ… 70 km/h to jego prędkość. Dzięki Bogu, że w ogóle jedziemy. Gdyby jednak tak ciutkę szybciej… Tym bardziej, że przed nami remonty dróg, które kradną nam dodatkowe dwie godziny. Po jakiś 45 minutach kolejna nowinka: dowiadujemy się, że nie jedziemy do samego miasta, tylko 20 km przed. Nie no, super. Dojedziemy jakoś o północy, nasz host na nas czeka, temperatura bliska zeru… Ale mimo to czujemy pokój. Pamiętamy o smsie i o tym, że wszystko w Bożych rękach. Jego drogi są najlepsze. Około 23:40 dojeżdżamy na miejsce rozładunku. 3 stopnie, ciemno, jakaś wioska. Adam rozmowa z naszym kierowcą, czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby dojechać do miasta. Po chwili okazuje się, że jego znajomy, który przyjechał po towar jedzie tam i nas zabierze! Oddech ulgi, ale nie na długo. W trakcie jazdy przesympatyczny brodaty wodziciel oznajmia nam, że wysadzi nas na początku miasta (jak się potem okazało 17 km od miejsca naszego noclegu). NIE!!! Za dużo zwrotów akcji tego dnia, a właściwie to już kolejny dzień się zaczął wtedy. Adam postanawia wziąć sprawę w swoje ręce i tłumaczy po rosyjsku ( który jak na kilka lekcji jest naprawdę super), że przecież nie znamy miasta, pierwszy raz jesteśmy tutaj, a dla nich (było ich dwóch) to będzie szybka piłka 🙂 Dzwonimy jeszcze do Olgi, która czeka na nas i na szczęście nie jest zła 🙂 Po chwili rozmowy dostajemy odpowiedź zwrotną: zawieziemy was, tylko najpierw pojedziemy wyładować towar. Uff. Ale historia toczy się dalej, niczym z filmu, bo jedziemy na obrzeża miasta, wokół ciemne zakamarki. Stajemy przed bramą, która otwiera się na sygnał świetlny i wjeżdżamy. Posesja wielka, pełno starych aut, jakieś budynki, złomowisko. Jakby się ktoś zastanawiał, to nie, nie baliśmy się, bardziej byliśmy zaintrygowani i rozbawieni całą scenerią. Podjechaliśmy do jakiegoś garażu i nasi nowi przyjaciele tak szybko, jak ładowali worki, tak teraz szybko je wypakowywali. Dodajmy, że towar przyjechał z Ukrainy… Nie wiemy, co tam było, wiemy jednak na pewno, że niepożądanym było, aby ujrzał światło dzienne. Po wszystkim przesiedliśmy się do ekskluzywnej Toyoty i niczym rakieta ruszyliśmy przed siebie. Nasz kierowca był naprawdę zabawnym człowiekiem 🙂 Zafundował nam nocną przejażdżkę przez miasto i zawiózł pod samą klatkę, wręczył flagę Rosji, a nawet zadzwonił do Olgi i z radością w głosie rzekł: Olga, dawaj, nie śpimy. Przywiozłem gości 🙂
I tak zakończyliśmy ten, co by nie mówić, ciężki dzień. Kładliśmy się jednak spać z uśmiechem na twarzach, radością w sercach, i myślą, że Bóg jest wspaniały, a ludzie, których postawił na naszej drodze, bardzo dobrzy.
O zwiedzaniu Niżnego Nowogrodu nie ma co pisać. Jeden dzień wystarczy, fajnie też zrobić to nocą, kiedy miasto jest oświetlone (można pojechać na Most Zakochanych i z góry sobie popodziwiać). Jest całkiem przyjemnie i uwaga… tutaj turystów z zagranicy już nie spotkacie 🙂
Jedyne co nam się nie spodobało to pogoda. Było bardzo zimno, prawie 0 stopni i jak się później okazało, była to za duża różnica w porównaniu do wcześniejszych dni.
Znalezienie się na dobrym miejscu do łapania stopa w kierunku Kazania zajęło nam troszkę czasu. Ludzie, u których mieszkaliśmy pokazali nam swoją miejscówkę, z której szybko zrezygnowaliśmy i marszrutką pojechaliśmy kilkanaście kilometrów za miasto, żeby ustawić się tam, gdzie zaplanowaliśmy będąc jeszcze w Polsce. Po godzinie siedzieliśmy w cieplutkiej i bardzo ekskluzywnej audicy, z bardzo miłym kierowcą. Trzystukilometrowa jazda z nim należała do tych naprawdę przyjemnych, kiedy wiesz, że kierowca zabiera cię z prawdziwej chęci pomocy i rozumie, co ty w ogóle robiłeś na drodze. Od razu po wejściu do auta dostaliśmy swoją butelkę wody mineralnej i zaproszenie do korzystania z torby, w której ukryte były różne smakołyki, przede wszystkim maleńkie rosyjskie jabłuszka 🙂 Porozmawialiśmy trochę o naszej podróży, o sytuacji rosyjsko-polsko-europejsko-amerykańskiej, o jego pracy i podróżach. Okazało się, że ponad trzydzieści razy był w Indiach. Ludzie to sobie jeżdżą… Mniej więcej po dwóch godzinach zjechaliśmy na stację benzynową zatankować. Nie spodziewaliśmy się, że krótki postój zamieni się w przerwę obiadową, której sponsorem będzie nasz kierowca. Było nam naprawdę miło, kiedy usłyszeliśmy: dzieci, chcę was nakarmić, bierzcie, co chcecie! Nie myślcie, że odezwało się w nas zaraz jedzenie na przymus, bo ktoś za nas płaci. Serwowane porcje były tak duże, że jeszcze ktoś by się najadł. Taka mała nagroda za wcześniejsze stanie pięć godzin…
Po godzinie rozstaliśmy się i zaczęliśmy łapać stopa. Zostało nam 120 km. Po jakiś trzech minutach zatrzymał się kazachski tir i wtedy poznaliśmy kierowcę, który kilkanaście dni później, okazał nam wielkie serce w chwili, w której najbardziej tego potrzebowaliśmy. W tak niedługim czasie między nim a Adamem zawiązała się niezwykła nić porozumienia i przyjaźni. Rozstawaliśmy się wiedząc, że po przyjeździe do Kazachstanu, na pewno będziemy mieć kontakt.
Szybka wysiadka i za chwilę łapiemy stopa do samego miasta, a właściwie to pod sam dom,w którym będziemy mieszkać przez dwa najbliższe dni. I nasz kierowca wcale tam nie mieszkał. Zawiózł nas z czystej życzliwości, żebyśmy nie musieli sami szukać i łazić z plecakami. Jak widać: Rosjanin też człowiek. Bardzo dobry zresztą.
Miejsce, w którym spaliśmy to tzw. Centrum Kreatywne. Stworzyło je dwóch braci, którzy chcieli robić coś nowatorskiego, coś, co sprawia im przyjemność, a przy okazji zarabiać, na tym. W jednym miejscu, codziennie robią coś innego: kursy językowe, projekcje filmów, warsztaty taneczne, fotograficzne, plastyczne i wiele innych, naprawdę ciekawych rzeczy. Nie zdzierają kasy, dzięki czemu mają spory ruch, ludzie dobrze się tam czują. My też bardzo dobrze się tam czuliśmy. Głównie za sprawą Romana, który przyjął nas w ramach Couchsurfingu. Jest coś niezwykłego w ludziach, którzy przyjmują cię pod swój dach i traktują, jak brata, przyjaciela. Nie ma wielu aż takich ludzi, ale kiedy już ich spotkasz, możesz być pewien, że spędzisz z nimi bardzo dobry, niezapomniany czas. Kazań kojarzyć nam się będzie głównie z ludźmi, których tam poznaliśmy: z Romanem weszliśmy na dach, na 9 piętro, żeby podziwiać panoramę miasta nocą, jedliśmy tradycyjne tatarskie pierożki, a potem czak czak, czyli małe racuchowe kuleczki w miodowej zalewie. Ich smak czuję do dzisiaj i chociaż w pierwszej chwili nie zrobiły na mnie wrażenia, to jedząc dziesiątą z rzędu i popijając gorącą herbatę, nie mogłam się od nich oderwać.
Ale sobie narobiłam teraz ochoty…:) nauczyliśmy się podstaw rysowanie na piachu, oglądaliśmy nocny pokaz fontann. Poznaliśmy również jego brata bliźniaka, z którym nie spędziliśmy za dużo czasu, mimo to, mamy mu za co dziękować. Czwartego dnia podróży będąc kompletnym laikiem pobrudziłam lekko matrycę naszego pięknego, wymarzonego aparatu… Rysa była widoczna na wszystkich jasnych zdjęciach i za każdym razem, jak ją widziałam, chciało mi się płakać. Brat Romana niestety jej nie naprawił, ale czas, jaki poświęcił, żeby znaleźć dobry serwis, który zająłby się rysą, był imponujący. To nic, że z Kazania wyjechaliśmy z brudną matrycą 🙂 Dobre wspomnienia pozostaną.
Ostatniego dnia naszego pobytu za sprawą odbywających się zajęć z rysowania na piachu, poznaliśmy kilka bardzo fajnych osób, mniej więcej w naszym wieku, z którymi spędziliśmy bardzo wesoły wieczór. Jednym z nich był Rusla, podróżujący Rosjanin, który tak jak my, byl akurat na CS w Kazaniu. Postrzelaliśmy sobie wspólne fotki z GoPro (Rusla nie rozstaje się ze swoją 😀 ), powymienialiśmy doświadczeniami, facebookami i do teraz mamy ze sobą kontakt. Kto wie, może nawet spotkamy się w Chinach, bo on też niedługo się tam wybiera 🙂
Drugą osobą, z którą często piszemy jest Ola, a właściwie Sasza 🙂 To dziewczyna, która właśnie jest w Polsce, bo tak pokochała język polski, że zapisała się na zajęcia na swoim uniwersytecie, żeby się go uczyć. Jednym słowem jest w Łodzi na Erasmusie i będzie tam do lutego. Wyobraźcie sobie, jakie było nasze zdziwienie, kiedy podeszła do nas i zaczęła mówić po polsku, że przyszła specjalnie, żeby nas poznać i z nami porozmawiać 🙂 A dla ciekawostki sprawdźcie sobie, gdzie jest Workuta, bo Ola jest stamtąd i przyjechała do Kazania, żeby tam studiować. Jej wykładowczynią jest Polka, która od kilku lat mieszka w Rosji. Fajnie było posłuchać, że młoda Rosjanka nie ma żadnych uprzedzeń do naszego kraju, wręcz chce go poznać, chce mówić dobrze po polsku.
Po takich spotkaniach widać, jak często podejście młodych ludzi różni się od myślenia starszego pokolenia. Chcemy poznawać różne kraje, ludzi w nich żyjących, nie zwracając uwagi na tło polityczne, to, co mówią media. Kieruje nami czysta chęć doświadczenia otaczającego świata.