Azja Kazachstan

Nie zawsze jest łatwo, ale… cz.1

ANARA

Jadąc do Astany liczyliśmy na chwilkę odpoczynku. Marzyliśmy o małej wygodzie, dniu nic nierobienia. Pozwoliliśmy sobie na takie myśli, ponieważ wiedzieliśmy, że czeka na nas znajoma naszych znajomych z Polski. Zgodziła się nas przyjąć, kiedy byliśmy jeszcze w Rosji. Już przez telefon wydała się bardzo sympatyczną osobą. Kiedy zgodziła się po nas wyjechać na obrzeża miasta, pomyśleliśmy, że spędzimy z nią bardzo dobry czas. Po jej przyjeździe, zobaczyliśmy pięćdziesięcioletnią kobietę z synem. Byliśmy troszkę zaskoczeni jej wiekiem, spodziewaliśmy się kogoś dużo młodszego, ale w ogóle nam to nie przeszkadzało. Jako że było już ciemno Anara postanowiła zabrać nas na nocną przejażdżkę po mieście. Wiedziała co robi. Astana to jedno z tych miast, które nocą robi najlepsze wrażenie. Dziesiątki podświetlonych wieżowców, miliony świateł, zmieniające kolor budynki w różnych kształtach. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Widzieliśmy już wiele miast w Europie, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. I to w Kazachstanie. Po pięciu minutach stwierdziłam, że to takie drugie Tokio i jak się potem okazało, za bardzo się nie pomyliłam, bo głównym projektantem miasta jest Japończyk. Młodziutka stolica licząca dopiero osiemnaście lat cały czas się buduje.

Centrum handlowe

Jest bardzo nowoczesna, czasami aż razi przerost formy nad treścią. Mieszkaliśmy na przykład koło potężnej biblioteki w kształcie przeciętego koła, która całą noc jest podświetlona, ale jakby tego było mało, jej kolory zmieniają się co dziesięć sekund…

Po przyjeździe do mieszkania uśmiechnęliśmy się z Adim do siebie 🙂 Mieszkanie było bardzo ładne, czyste (co nie zdarzało się nam za często ostatnio…), w łazience była suszarka do włosów i prostownica!!! Już wtedy nic mi nie brakowało 🙂 Na dokładkę czekał zastawiony smakołykami stół i pościelone łóżko (pościel!). Możemy odpoczywać.
Wieczór spędziliśmy na opowiadaniu kim w ogóle jesteśmy, co nas sprowadza do Kazachstanu i gdzie jedziemy później. Najwięcej czasu zajęło nam tłumaczenie, dlaczego podróżujemy autostopem.

Następnego dnia nie czułam się zbyt dobrze. Niedoleczone przeziębienie cały czas dawało o sobie znać. Postanowiliśmy, że zwiedzanie miasta odłożymy na później. Po wspólnym śniadaniu znowu trochę rozmawialiśmy. Anara przyznała się nam, że jej miejscowi znajomi trochę ją nastraszyli. Zaczęli opowiadać, że na pewno jesteśmy jakimiś nieodpowiedzialnymi ludźmi skoro przyjechaliśmy autostopem, być może chcemy jej zrobić krzywdę i tym podobne rzeczy. Po raz kolejny zaczęliśmy tłumaczyć, dlaczego wybraliśmy ten sposób podróżowania. Pokazaliśmy zmontowane filmiki z wcześniejszych podróży i próbowaliśmy po prostu przekonać ją do siebie.

Z Anarą jej synem Islamem

Nie myśleliśmy, że ten pierwszy pełny dzień będzie dla nas taki trudny. Mimo gościnności czuliśmy się trochę jak intruzi żerujący na czyjejś życzliwości. Nie pomagał fakt, że byłam bardzo słaba i większość dnia leżałam w łóżku. Trzeba dodać, że nie mieliśmy swojego pokoju, korzystaliśmy z salonu połączonego z kuchnią, w którym dosyć często przebywali nasi gospodarze.

I tak dzień przeznaczony na odpoczynek kosztował nas dużo nerwów i stresu. Po obiedzie postanowiliśmy zapytać Anarę, czy aby na pewno jej nie przeszkadzamy, czy nie jesteśmy problemem. Zapewniła nas, że możemy zostać i wszystko jest w porządku. Mimo tych słów dalej czuliśmy się niekomfortowo i zastanawialiśmy się, jak to rozegrać. Wieczorem modliliśmy się, żeby Bóg po prostu pomógł nam w tej sytuacji. On najlepiej znał nasze serca i nastawienie, i wiedział, że bardzo chcieliśmy spędzić z Anarą dobry czas, tym bardziej, że ona też była wierzącą osobą, z którą mogliśmy rozmawiać o Bogu. Kładliśmy się spać mając nadzieję, że następny dzień przyniesie coś nowego, lepszego.
Sobota przywitała nas deszczem. Super, pomyśleliśmy. Nie pójdziemy przecież zwiedzać w taką ulewę. Czyżby kolejny dzień w domu?… Nein…

Przy śniadaniu atmosfera była już trochę inna. Nie wiemy, jak to wytłumaczyć, ale było milej. Dużo śmiechu, żartów, luźnych rozmów. Pierwszy raz poczuliśmy, że dwie strony dobrze spędzają razem czas. Na pewno Adaś mocno zapunktował, bo już poprzedniego dnia zaoferował, że będzie zmywał naczynia po posiłkach. Nasza gospodyni nie była przyzwyczajona do tego, że ktoś jej w domu pomagał (jej syn nie garnął się do niczego oprócz komputera…), ale było jej bardzo miło, że po posiłku może po prostu odpocząć.

Kolejne godziny upłynęły nam w naprawdę dobrej atmosferze. Na chwilę nawet przestał padać deszcz, więc czym prędzej postanowiliśmy iść na miasto.

Nowy meczet w Astanie

Nasza radość nie trwała długo, bo chwilę po naszym wyjściu zaczęła się wielka ulewa i cali mokrzy wróciliśmy do domu. Anara przywitała nas uśmiechem i słowami: jak jest tak zimno, to trzeba siedzieć w domu. Napijemy się gorącego czaju 🙂

Wieczorem mimo deszczu pojechaliśmy razem do Muzeum Kazachstanu, którego zadaniem jest (to oczywiście nasza interpretacja) pokazać, jak bogaty jest kraj niekończącego się stepu. Niektóre wystawy były bardzo ciekawe i przygotowane z wielkim rozmachem, ale inne wyglądały tak, jakby ktoś chciał przedstawić małego orzeszka ziemnego, wykorzystując do tego wielki basen wypełniony wodą… Nikt nie wie, o co chodzi…

Po powrocie mieliśmy naprawdę dobry czas ze sobą. Graliśmy w gry karciane, uczyliśmy Anarę różnych słów po polsku, dużo rozmawialiśmy.

Muzem Kazachstanu

Tym razem kładliśmy się spać, dziękując Bogu, że potrafi zmieniać rzeczywistość wokół nas. Ktoś może pomyśleć: bez przesady, nie ma co tak wyolbrzymiać, ale tylko my wiemy, jaka była atmosfera w domu dzień wcześniej, i że przez noc kompletnie nic się nie wydarzyło dzięki nam.

Niedziela była ostatnim dniem, który spędzaliśmy z Anarą. Pogoda tego dnia była dużo lepsza. Po nabożeństwie, na które poszliśmy razem, wybraliśmy się na krótki spacer po mieście. W dzień potężne wieżowce i fikuśne budowle nie robią już takie wrażenia, ale na coś tam można popatrzeć.

Asia i Anara

Śmieszne jest, że idziesz sobie chodnikiem i nagle kończą się bloki, kończy się droga i zaczyna się step, dalej nie ma nic. Ciekawi jesteśmy, jak będzie wyglądała Astana za pięć lat, kiedy w miejsce setek maszyn budowlanych, żurawi, powstaną kolejne piętrowce. Jedno jest pewne: w nocy będzie tam jeszcze piękniej.

Centrum Astany
Po południu do Anary przyszły dwie koleżanki z jej społeczności i także z nimi mogliśmy dzielić się naszą pasją. Jedna z nich była podróżującą Amerykanką, więc doskonale nas rozumiała. Druga to pani profesor pracująca na uniwersytecie, która zaskoczyła nas jedną rzeczą: jako była Muzułmanka, która nawróciła się do Jezusa Chrystusa, codziennie zapisuje w swoim zeszycie, za co jest wdzięczna Bogu. Zajmuje jej to co najmniej kilka stron. Dodatkowo spisuje myśli, które dotknęły jej serca podczas czytania Bożego Słowa. Takich zeszyto-książek ma już ponad dwadzieścia! Czyż to nie wspaniałe, że ktoś, kto poznał Prawdę, jest Nią tak zafascynowany i za nią wdzięczny?! Czuliśmy się zainspirowani do dostrzegania najmniejszych rzeczy w swoim życiu, które otrzymujemy z Bożej łaski. Nie dzięki własnej pracy i wysiłkowi, tylko z łaski.

Nasz dzień zakończyliśmy nocną przejażdżką po mieście. Porobiliśmy trochę zdjęć i zrobiliśmy zakupy na pizzę, którą postanowiliśmy zrobić z Adasiem. Nie będziemy ukrywać, że wyszła pyszna i cała czwórka bardzo się najadła. Fajny akcent na pożegnanie.
Nie spiesząc się następnego dnia, około jedenastej, Anara zawiozła nas na wylot w kierunku Karagandy. Mogliśmy wtedy zobaczyć, jak wyglądała dawna Astana, bowiem na obrzeżach cały czas stoją stare, walące się chaty, w których dalej mieszkają starsi ludzie, których nie stać na mieszkanie w centrum miasta, albo chociaż gdzieś w bloku.

Polska pizza
Po czterech wspólnych dniach Anara stała się dla nas rodziną. Sama powiedziała, że jesteśmy teraz jak jej dzieci. Ugościła nas całym swoim sercem: karmiła nas codziennie, poiła pysznym czajem, opowiadała różne historie, śmiała się z nami, leczyła moje przeziębienie. Mogłam nawet nosić na swoim brzuchu specjalny pas z sierści… psa! Jak wiadomo pies nie marznie w zimę, a to dzięki właściwościom właśnie swojej sierści. Taka ciekawostka 🙂

Niezwykle miłe i zachęcające jest zdanie, które Anara wypowiedziała przy ostatnim wspólnym śniadaniu podczas tego pobytu: kiedyś byłam na spotkaniu, na którym trzeba była na karteczce napisać swoje marzenie. Wtedy nic nie napisałam, bo nie miałam marzeń. Nie wiedziałam, czego ja mogłabym chcieć. Wczoraj wieczorem napisałam swoje pierwsze marzenie: chcę podróżować, poznawać świat. To dzięki wam. Dziękuję wam za to. Kiedy słyszysz takie zdanie, wielki uśmiech pojawia się na twojej twarzy i wiesz, że oprócz tego, że dostajesz wiele od spotkanych ludzi, sam też możesz im coś dać.

Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś spotkamy się z naszą uroczą Anarą, z którą co kilka dni rozmawiamy i piszemy. Takie znajomości mają wielki sens. Szczególnie jeśli kierujecie się w życiu tymi samymi wartościami, to samo jest dla was najważniejsze.

DROGI CIĄG DALSZY

DCIM100GOPRO

Astanę i Ałmatę dzieli ok. 1350 km. Nie chcieliśmy tego robić w jeden dzień, więc postanowiliśmy zrobić sobie przystanek w Karagandzie. To miasto, w którym absolutnie nic nie ma. Oprócz tego, że Adaś jeździł tam na koniu i pił końskie mleko kumys, nic szczególnego się tam nie wydarzyło. No może wyjątkowy był zakup małej suszareczki do włosów (moja wcześniejsza, nowiuteńka rozwaliła się po pięciu dniach podróży…), która działa kiedy chce, jak chce i ile chce…

DCIM100GOPRO
Z Karagandy ruszyliśmy do Ałmaty z samiuśkiego rana. 1100 km to całkiem sporo, tym bardziej, że w nocy temperatura była bardzo niska i nie chcieliśmy spać nigdzie w namiocie.

Pierwsze auto złapaliśmy po godzinie. 110 km to niedaleko, jak na taki dystans, ale nie ma co narzekać, kiedy ruch mały i zima zagląda w oczy. Pocieszaliśmy się, że w Ałmacie ma być dużo cieplej. Kiedy po szybkiej drzemce wysiedliśmy z busa, poczuliśmy lodowaty i nieprzyjemny wiatr, a aut nie było widać. W takich chwilach autostopowicz marzy, żeby zjawiła się jakaś szybka fura i wyrwała go z tego nieprzyjaznego otoczenia. Nie minęło zatem 30 sekund i niczym rakieta zjawiła się szybka beemwica, której wskazówka na liczniku nie schodziła poniżej 130 km/h. Wielkie było nasze zdziwienie, kiedy po 250 km wysiedliśmy i świeciło piękne słońce. Może to nie upał, ale w końcu łapaliśmy stopa w jakiejś cieplejszej scenerii. Czas mieliśmy dobry, całkiem szybko przejechaliśmy prawie 400 km.

Tak to jest, że jak jeden raz złapiesz fajnego stopa, to liczysz na kolejne, myślisz, że skoro przed chwilą wyszło, na pewno wyjdzie i teraz. Tak to jest, że często apetyt rośnie w miarę jedzenia, dlatego i tym razem czekaliśmy na taki „strzał w dziesiątkę”. Mówiąc „strzał w dziesiątkę”, myślę: jakaś szybka osobóweczka prosto do Ałmaty, czyli jakieś 700 km… I jak na złość mi, bo to ja bywam taka „wymagająca” zatrzymał się stary tir.

DCIM100GOPRO

Naprawdę był tak stary, że jeszcze w takim nie jechałam. Kierowca na dodatek palił okropnie śmierdzące papierosy jeden za drugim, i jechał jakieś 75km/h. Byłam załamana. Ze sportowego auta przesiedliśmy się do… mniej sportowego auta. Jazda nim była wyczynem, więc coś ze sportu w sobie miał. Adam zachwycony nie był, ale wyszedł z założenia, że choć kawałek można się z nim przejechać. Z kawałka zrobiło się 300 km. Nasz kierowca zatrzymał się na obiad, a ja uciekłam najszybciej jak się dało. Była siedemnasta, kiedy na totalnym pustkowiu zaczęliśmy znowu łapać. Wiem, że z każdego miejsca można się wydostać, ale tam było naprawdę kiepsko. Po jakiś trzydziestu minutach ruch się lekko nasilił, to znaczy przejechało jakieś pięć aut. Po chwili kolejne i nagle obok nas przejechał piękny biały jeep. Machaliśmy mu, ale niestety żadnej reakcji. Kiedy staliśmy tak rozżaleni patrząc, jak odjeżdża, nagle stał się cud i 50 metrów dalej auto się zatrzymało i zaczęło cofać!!! Adaś szybko podbiegł i po dwóch minutach jechaliśmy prosto do Ałmaty. Kolejny cud na trasie. Cała ta sytuacja dużo nas nauczyła, ale nie będę wszystkiego pisać, żeby zostało coś na tzw. przemyślenia 🙂

Podobne wpisy