Chiny

Kaszgar – nasze pierwsze dni w Chinach

Nowy dzień przywitał nas dosyć późno. W tej części Chin słońce wstaje ok. 9. Wychodząc na ulicę pierwszy raz zetknęliśmy się z ogromną ilością skuterów i tańczącymi rano Chińczykami. Droga na wylot zajęła nam około dwudziestu pięciu minut i pierwszy raz mogliśmy wyciągnąć kciuki, żeby łapać stopa w tzw. Kitajach. Po kilkunastu sekundach zatrzymało się pierwsze auto, które zaoferowało podwózkę, ale za 30 juanów od osoby. My oczywiście podziękowaliśmy, ale nasz kolega Joseph przyjął propozycję od razu. W sumie to cieszyliśmy się, że pojechał, bo był dosyć męczący. Miał swój świat, którego do końca nie rozumieliśmy. Nie czekając, znowu zaczęliśmy łapać i po dosłownie 30 sekundach mogliśmy pokazać nasz list autostopowicza przetłumaczony na język chiński. Przemiłe małżeństwo pokazało nam, że jedzie 45 km dalej. Po chwili jechaliśmy w bardzo miłej atmosferze. Znali kilka słów po angielsku, więc troszkę sobie pokonwersowaliśmy, ale szału nie było.

Chińki autostop

Na kolejnego stopa nie musieliśmy czekać więcej niż dziesięć minut. Wszystko super, tylko zatrzymała się taksówka… Co dziwniejsze, jechała w ogóle w drugim kierunku, ale na wstecznych do nas wróciła. Pokazaliśmy zwrot bez pieniędzy, po którym kierowca wzruszył ramionami i chciał jechać dalej, jednak jego pasażer, który był chyba po prostu klientem, wziął nasz list i zaczął czytać. Powiedział coś do taksówkarza i kazał nam wsiadać. Upewniliśmy się, że za darmo i pojechaliśmy do Kaszgaru. Podróż nie należała do tych przyjemnych, bo o ile kierowca był bardzo sympatyczny, to drugi mężczyzna był chyba po jakiejś imprezie, a właściwie to w trakcie. Ciągle pił piwo, a w powietrzu unosił się fetor wcześniejszych przeżyć alkoholowych. Nie lubimy takich sytuacji, ale zorientowaliśmy się zbyt późno. Grunt, że jechaliśmy w dobrym kierunku.

Taksówka zawiozła nas na początek miasta, gdzie sami chcieliśmy wysiąść. Wydaje nam się, że imprezowicz po prostu chciał za nas zapłacić, ponieważ po tym, jak wysiedliśmy, zawrócili znowu na autostradę w kierunku miejsca, z którego na zabrali. Jakby nie było, byliśmy w Kaszgarze i musieliśmy dostać się do centrum. Znaliśmy ulicę, na której znajdował się nasz hostel i tylko tyle. Postanowiliśmy wsiąść w pierwszy autobus, jaki będzie jechał.

Po kilku minutach zobaczyliśmy pierwszy i tak zrobiliśmy. Od razu po przekroczeniu progów pojazdu wzbudziliśmy wielkie zainteresowanie. Wszyscy się na nas patrzyli, uśmiechali, coś do nas mówili. Wszystko super, tylko nic nie rozumieliśmy. Zaczęliśmy wypowiadać nazwę ulicy, niestety nikt nie wiedział, o co nam chodzi. Zaczęłam tłumaczyć kierowcy, gdzie jedziemy, niestety bezowocnie. Postanowiłam wypowiadać nazwę ulicy na wszystkie możliwe sposoby, akcentując za każdym razem inną sylabę. Po chyba piątej próbie udało się i kierowca pokiwał głową, że wie, o co mi chodzi. Upewniłam się kolejny raz i z ulgą mogliśmy czekać na nasz przystanek.

Kaszgar należy do prowincji Sinciang, która bardzo chciałaby być autonomiczna. Żyją tam w większości Ujgurzy, którzy Chińczyków nie przypominają, nie znają chińskiego. Mają swój język, swoją kulturę, swoją kuchnię. Oprócz nich jest dużo Pakistańczyków, Afgańczyków, trochę Kirgizów, Tadżyków i w końcu Chińczyków.

Nocny bazar

Kilka dni przed naszym wjazdem do Chin, mogliśmy przeczytać na polskiej stronie informacyjnej, że w tych rejonach jest bardzo niebezpiecznie, a Ujgurów wypadałoby się bać, ponieważ w Urumczi były jakieś protesty, zbrojne wystąpienia, ktoś został zabity. Jaka szkoda, że media przekazują informacje tak, aby wykrzywić całkowicie jakiś obraz. W większości dziennikarze, którzy piszą podobne artykuły, oczywiście na miejscu nie byli, wiadomości są tłumaczone, przekazywane z ręki do ręki. Po zapoznaniu się z nimi, w człowieku może pojawić się strach i niechęć do tych ludzi. A rzeczywistość jest tak bardzo inna. Często korzystniejsza.

Po kilkunastu minutach opuściliśmy autobus i orientacyjnie udaliśmy się w poszukiwaniu hostelu. Po drodze spotkaliśmy innych podróżników z Anglii, którzy od razu zapytali, czy chcemy znaleźć Old Town Hostel. Znajdowaliśmy się dziesięć metrów od niego.

Nasza ulica

Po przekroczeniu progów naszego przyszłego noclegu, od razu zauważyliśmy kilkanaście osób z naszego kontynentu. Większość była rowerzystami. Po zapoznaniu się z cenami, zdecydowaliśmy, że bierzemy oddzielny pokój z łazienką 🙂 Dostaliśmy nawet zniżkę i za nasz pokoik zapłaciliśmy tyle, co za dwa łóżka w dormitorium ośmioosobowym ze wspólną łazienką 🙂 Fajnie, a jak 🙂 !

Po krótkiej aklimatyzacji musieliśmy iść wypłacić gotówkę i spróbować kupić chińską kartę sim. W tym miejscu warto napisać o przemiłej obsłudze hostelu. Pracują, a właściwie mieszkają tam naprawdę przemili i bardzo pomocni ludzie.

Widok z dachu

Czuliśmy się w ich towarzystwie, jak z dobrymi znajomymi. Rozrysowali nam wszystko na mapie, odpowiadali na każde pytanie, zawsze byli chętni do udzielenia potrzebnych informacji. Widać, że lubią to, co robią, a dzięki temu atmosfera jest super!

Bankomat znaleźliśmy całkiem szybko. Ważna informacja jest taka, że bankiem, który obsługuje karty Visa i MasterCard jest Bank of China. W każdym większym mieście można go znaleźć. Oprócz niego czasem można też to zrobić w banku ABC (ale to już dalej na wschód Chin) I ciekawostka: główny bank Chin otwarty jest w tygodniu od 11:00 do 13:30 (przynajmniej w Kaszgarze). To się napracują 🙂 I wymieniają tylko dolary!

Nie chcieli przyjąć od nas waluty kirgiskiej, a przecież to ich sąsiad… Z pomocą przyszedł pan interes ze złotymi zębami, który czekał pod bankiem, i zaproponował, że przyjmie nasze somy. Straciliśmy 3 zł na całej operacji, ale chociaż pozbyliśmy się niepotrzebnej nam waluty.

Przyszedł czas na kolejne wyzwanie: karta China Mobile z pakietem internetu. Trochę poczytaliśmy o jej zakupie i wiedzieliśmy, że może nie być łatwo. Nie obawialiśmy się całej papierologii, lecz nieznajomości angielskiego przez pracowników tej sieci. I nie pomyliliśmy się.

Byliśmy w kilku mniejszych placówkach i nikt nas nie rozumiał. Wszyscy cieszyli się, że wszedł biały, ale na tej radości się kończyło. Dotarliśmy w końcu do głównej siedziby i tam się dopiero zaczęło. Oczywiście nikt nie mówił po angielsku, ale posadzili nas w pokoju dla VIPów i kazali czekać. Poczekaliśmy z dziesięć minut, po czym poszliśmy, bo nawet nikt do nas nie przyszedł. Zakup karty odłożyliśmy na kolejny dzień.

Resztę dnia spędziliśmy na rozmowach z innymi podróżującymi. Lubimy fajnych ludzi, z ciekawymi przygodami, którzy w szczery i skromny sposób opowiadają o nich. A nie jest łatwo o takich, oj nie… Mieliśmy akurat szczęście i spędziliśmy kilka godzin na rozmowach z takimi młodymi podróżnikami. Dostaliśmy nawet propozycję, a właściwie prezent: tandem z sakwami:) Jednemu Anglikowi było już za zimno i postanowił polecieć do Indii, więc rower nie był mu już potrzebny. Adaś przez chwilę poczuł wielką ekscytację na myśl o jeździe rowerem też na stopa, ale szybko wybiłam mu to z głowy, przypominając, że jesteśmy autostopowiczami, a w ogóle to nie mamy odpowiednich ubrań, krótką wizę, i ja nie mam takiej kondycji przecież! 🙂 Przejechał się więc rowerkiem po ulicy, po czym jego właściciel oddał go napotkanej na drodze osobie 🙂 Piękna historia 🙂

Czas napisać coś o jedzeniu. Kirgistan nie rozpieszczał nas za bardzo smacznymi i urozmaiconymi daniami. Jechaliśmy do Chin z nadzieją spróbowania prawdziwej, smacznej, chińskiej kuchni.

Już w hostelu mieliśmy możliwość spróbowania dań przygotowanych przez naprawdę zdolnego Chińczyka. Było pysznie!

W końcu coś dobrego! Wtedy pierwszy i ostatni raz w Chinach poprosiliśmy o widelce, bojąc się, że pałeczkami po prostu się nie najemy. Nigdy więcej już tego nie zrobiliśmy. Chiny to najlepsze miejsce, żeby nauczyć się nimi jeść. I wiecie co? Możemy zdradzić, że już umiemy! I to całkiem dobrze 🙂

W Kaszgarze mieliśmy spędzić dwa dni, ale przedłużyliśmy nasz pobyt do czterech. Klimat miasta, pyszne uliczne jedzenie, i nasza ulubiona ulica Wusitangboi sprawiły, że czuliśmy się tam zaskakująco dobrze.

Uliczny piekarz

Na wspomnianej ulicy mogłabym przesiedzieć cały dzień, obserwując ludzi w swoich codziennych obowiązkach, dzieci tańczące na boisku, piekarzy piekących niesamowity chleb (gorący jest najlepszy), sprzedawców warzyw i owoców. Co zresztą robiłam.Ta dzielnica kompletnie mnie zdobyła.

Handel kwitnie

Gdybym mogła, wróciłabym tam w każdej chwili, żeby wieczorem, kiedy zapalą się latarnie i małe, stoiskowe lampki, kupić po raz kolejny pyszne przekąski od przesympatycznej Ujgurki, które paliły język, ale nie mogliśmy się od nich oderwać. Potem zjeść soczystego granata i mandarynki. I już nic mi wtedy więcej nie potrzeba… 🙂

granaty

Trzeciego dnia naszego pobytu postanowiliśmy znowu podjąć rękawice i ruszyć na podbój China Mobile. Modliliśmy się, żeby jakimś cudem, ktoś przemówił zrozumiałym nam językiem. Drugi raz weszliśmy do głównej siedziby tej sieci komórkowej i Adam rozpoczął poszukiwania. Podchodził do każdej konsultantki z pytaniem: Do you speak english?

China mobile- walczymy

Po kolejnym podejściu, nagle jedna kobieta odpowiedziała: yes! Co za radość! Śmieszniejsze jednak, że na tym krótkim słówku jej znajomość właściwie się kończyła 🙂 przykazała nam jednak znowu udać się do vipowskiego pokoju i tam czekać. Po chwili przyszła z telefonem, a w słuchawce usłyszeliśmy: What can I help You? Aaaa! Nareszcie! Pan Max, jak się potem przedstawił, wysłuchał nas, przekazał wszystko pani za biurkiem i po jakiś trzydziestu minutach mieliśmy naszą upragnioną kartę z pakietem internetu!!! Udało się! Wychodziliśmy z budynku z poczuciem dobrze spełnionej misji 🙂 Pokonaliśmy chiński system. Dzięki Bogu!

W tym miejscu wspomnijmy jeszcze o poczcie. Pełna pozytywnej energii wypełniłam kilka pocztówek do przyjaciół i rodziny. Wiedzieliśmy, że jest China Post, więc można je szybko wysłać. Odbyliśmy wycieczkę do całkiem pokaźnej wielkości budynku, który właśnie przechodził remont. Pokierowano nas na drugie piętro, po czym obecna tam pani znowu pokierowała nas na czwarte piętro. Tam zastaliśmy w jakimś bardzo biednym pomieszczeniu dwie panie, które na widok naszych kartek wykonały jakiś telefon i rozpoczęliśmy rozmowę z jakąś inną panią po angielsku. Ta poinformowała nas, żebyśmy zostawili tym paniom kasę na znaczki i one się tym zajmą. Ja jestem taka, że jak nie zobaczę konkretów w postaci znaczków, to nie ufam za bardzo. Szkoda pięknych kartek i tyle pisania. Zabraliśmy się stamtąd z myślą, że wyślemy w innym mieście. Żeby na poczcie znaczków nie było…

Kaszgar na zawsze kojarzyć nam się będzie z ulicznym jedzeniem, które właśnie tam pierwszy raz zjedliśmy. Dla mnie to był swoisty akt odwagi.

Wychowana dosyć sterylnie, uwielbiająca mokre chusteczki, antybakteryjne żele do rąk… Oj nie było łatwo, ale wiedziałam, że gdybym nie spróbowała, straciłabym coś bardzo ważnego w tej podróży. Przełamałam się zatem do miseczek opakowanych w foliowe woreczki i rozpoczęłam moją przygodę z chińskimi, a właściwie ujgurskimi pysznościami. Mogę tylko napisać, że nie żałuję, a wręcz jestem zachwycona uliczną kuchnią, małymi barami. Adam zresztą też. On nie miał żadnych oporów. W Kaszgarze polubiliśmy bardzo jedną kobietę, która około 19:30 rozbijała swój straganik i przyrządzała małe przekąski. Jedna za 50 groszy… Ten smak czuję do dzisiaj i wiem, że już nigdzie nie zjem tak, jak u niej. Jajka, pieczony chleb, szczypiorek, grzybki, i inne pyszności zanurzone na chwilkę w głębokim oleju, obtoczone ostrą przyprawą… Na samą myśl mam ślinkę! Kiedy kolejnego dnia nas widziała, wiedziała już, co zjemy 🙂

Uliczne jedzenie

Na nasz widok, a właściwie Adama, radość czuli też miejscowi chłopcy, którzy rozkładali na ulicznej ladzie, która za dnia służyła sprzedawcy ubrań, cegłówki, które służyły za siatkę, i grali w ping ponga, w specyficzny dla siebie sposób 🙂 Chcieli okiwać Adama, ale trafili na dobrego gracza, który szybko pokazał im, jak grać, by wygrać 🙂

Ping pon z dzieciakami na ulicy

Większość chińskich miast ma coś takiego, jak Night Bazar. Kiedy zapada ciemność, w wyznaczonym miejscu, ale też na chodnikach, rozstawiają się ludzie ze swoimi kulinariami. Można wtedy zjeść pyszne rzeczy za naprawdę małe pieniądze. Królują szaszłyki, makaron, pieczone przekąski, owoce, baranina i inne smakołyki. Tak samo jest i w Kaszgarze. Mnóstwo stoisk, setki ludzi, dobre ceny. Zgiełk, zapach jedzenia, egzotyka. Warto chociażby to zobaczyć, o spróbowaniu nie wspomnę.

W dzień zjeść coś dobrego można przy normalnym bazarze. Klimat i smak taki sam, jak w nocy 🙂 Menu tylko trochę inne 🙂

z młodymi

Gdyby nie goniła nas wiza, zostalibyśmy pewnie jeszcze dwa dni w tym urokliwym mieście, a właściwie to w hostelu i na naszej ulubionej ulicy. Czuliśmy się tam rodzinnie, trochę jak na wczasach 🙂 Wiemy, że dużą zasługą tego wszystkiego byli Ujgurzy, którzy pokazali się nam z dobrej strony, jako dobrzy kucharze, sympatyczni i prości ludzie, o pięknym sercu. Dlatego pamiętajcie: prawda o ludziach jest często inna, niż przedstawiają ją ci, którzy nigdy ich nie poznali. Niesprawdzone informacje, powierzchowne poznanie, mogą pozbawiać nas niezapomnianych znajomości i jedynych w swoim rodzaju doznań… 🙂

Podobne wpisy