Kolejnym miejscem, do którego postanowiliśmy się udać, był Kanion Szaryński oddalony dwieście pięćdziesiąt kilometrów od dawnej stolicy. Irina, żona Artioma, sama zaproponowała, że zawiezie nas na wylotówkę. Pogoda kolejny raz jak z bajki, idealna na aktywny wypoczynek na świeżym powietrzu.
Ustawiliśmy się i zaczęliśmy łapać. Raz na jakiś czas zatrzymywała się prywatna taksówka lub lokalni mieszkańcy jadący pięć kilometrów dalej.
Jak to na południu tego kraju wszyscy oczekiwali kasy. Po godzinie zajechało auto, a w nim dwóch mężczyzn i jedna dziewczyna. Ich pierwsze pytanie: ile dajecie? Grzecznie zacząłem objaśniać kim jesteśmy, dokąd jedziemy, że bez kasy itp. Nadal nie mieli zamiaru nas podrzucić. Kiedy kierowca powiedział, że jadą pod granicę chińską, wiedziałem, że musimy się z nimi zabrać. Swoją gadką dałem im do zrozumienia, że mają niepowtarzalną okazję podwieźć autostopowiczy z Polski, którzy w ten sposób dotarli aż tutaj, nigdy nie płacąc za transport, że to podróż niskobudżetowa i ogólnie, że warto się poznać. Chwila zastanowienia i… jedziemy dziesięć kilometrów od Kanionu! Lubię takie sytuacje, kiedy czasami trzeba stanąć na głowie, bardzo się wysilić i tyle nagadać, aby koniec końców mieć tego upragnionego stopa. Szybko nawiązaliśmy z nimi ciekawą znajomość i ruszyliśmy do naszego dzisiejszego celu. Co ciekawe, nawet oni znali historię z polskimi jabłkami i dużo żartów na ich temat.
Po niecałej godzinie jazdy kierowca oznajmił, że zamierza odwiedzić swojego brata mieszkającego niedaleko, i że tym samym zaprasza nas na herbatkę. Jak dla nas super, mieliśmy dużo czasu i nikt nas nie gonił, a przy okazji będzie możliwość poznać nowych ludzi. Skręciliśmy z głównej drogi na wiejską, pełną dziur zapełnionych wodą po wczorajszym deszczu, gdzie maksymalna prędkość dochodziła w porywach do 10km/h. Dookoła wiocha, jakiej w Polsce nie widziałam dawno. Tam czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu, ale mieszkańcom jest z tym dobrze i na pierwszy rzut oka widać, że są szczęśliwi. Wyszliśmy z auta, gdzie przywitał nas wielki, groźnie wyglądający mężczyzna w wieku około 35-40, który od razu się przedstawił i zaprosił do swojego domu, gdzie czekał na nas zastawiony stół. Pierwsze wrażenie nie było zbyt zachęcające, ale szybko się to zmieniło.
Okazał się być dobrym gospodarzem, który z wielką radością w sercu przyjął nas w swoje progi. Co więcej, oznajmił nam, że właśnie dziś wypada muzułmańskie Święto Ofiarowania, i że jesteśmy jego „Bożymi gośćmi”. Słysząc takie słowa uśmiechnęliśmy się z Asią do siebie i pomyśleliśmy: a żebyś wiedział, że to prawda 🙂 Przystąpiliśmy do uczty, której głównym elementem było spożywanie przaśników własnej roboty oraz popijanie smacznego czaju. Osobiście podoba mi się ich zwyczaj dotyczący właśnie czaju. Gdy kobieta serwująca wszystkie dobrodziejstwa zauważy, że Twoja filiżanka jest pusta, prosi o nią i ponownie napełnia, aż do momentu, w którym sam nie powiesz stop, czyli nie wsadzisz łyżeczki do środka.
Gospodarz dumnie przedstawił nam całą swoja familię, szczególnie zwracając uwagę na dwóch młodych synów, z którymi bardzo chciał, byśmy zrobili mu zdjęcie.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, dostaliśmy niemałą wyprawkę na dalszą drogę. Trzeba przyznać, że muzułmanie są z reguły bardzo gościnni i przychylnie nastawieni do nieznajomych. Przynajmniej my na takich trafialiśmy, już nie pierwszy raz podczas całej wyprawy. Przed domem zrobiliśmy ostatnią pamiątkową fotkę i pojechaliśmy dalej.
Do celu pozostało około dwie godziny jazdy. Sama trasa zachwyciła nas pięknem rozciągających się gór, od których ciężko było oderwać wzrok. Słuchając na zmianę Shakiry i kazachskich hitów oraz czujnie pilnując naszego zjazdu, byliśmy coraz bliżej małego Grand Canyonu. Nagle zobaczyliśmy nasz skręt, ale nasi kierowcy przejechali dalej tłumacząc, że dostać się tam można w inny sposób. Wyraźnie daliśmy im do zrozumienia, ze chcemy wysiąść tam. Zatrzymali się dwa kilometry dalej pokazując jakąś ścieżkę przez góry… Zafundowali nam dodatkowy spacer, na który wybitne nie mieliśmy ochoty. Postanowiliśmy, że złapiemy stopa na te dwa kilometry. Na całe szczęście czekaliśmy tylko pięć minut i byliśmy już na szutrówce prowadzącej do kanionu. Aut zero, a kilometrów do zrobienia dziesięć. Pieszo przecież nie pójdziemy, bo z plecakami zajmie nam to parę godzin i będziemy kompletnie bez sił. Decyzja: czekamy na jakieś auto.
Nadzieja w tym, że była niedziela, i że być może będą jechać tędy jacyś turyści. W tym właśnie miejscu podjęliśmy decyzję, że nie będziemy spać w namiocie w samym kanionie, ale gdzieś po drodze do Almaty, aby uniknąć długiego marszu. Rozmawialiśmy tak ze sobą, aż tu nagle pojawił się biały pickup. Jest! Zatrzymali się! Wskoczyłem na pakę z synem kierowcy, Asia usiadła z przodu z resztą rodzinki i pojechaliśmy. Pędziliśmy zostawiając za sobą smugi kurzu i pyłu. Uwielbiam jazdę na pace. Powracają wtedy wspomnienia z Grecji czy Albanii, w której w taki właśnie sposób często podróżowaliśmy. Chwila moment i dotarliśmy do celu. Bilet wstępu na teren Kanionu Szaryńskiego kosztował dziesięć złotych na osobę. Dogadaliśmy się jeszcze z naszym kierowcą, który zgodził się zabrać nas do głównej drogi po zakończeniu zwiedzania. Zabraliśmy się więc do oglądania.
W Kolorado nie byłem, ale to co widziałem przed sobą przypominało zdjęcia mojego brata, który Grand Canyon odwiedził (pozdro Matek).
Było niesamowicie pięknie. Podejrzewam, że gdyby nie bezchmurne niebo i śliczne słońce, dzięki któremu było widać potężne góry na horyzoncie z dosłownie każdej strony, urok tego miejsca byłby zdecydowanie mniej porywający. Pogoda, dzięki Bogu, kolejny raz była po naszej stronie 🙂 Plecaki zawinęliśmy w naszą czarną, nylonową plandekę i ukryliśmy je w zagłębieniu koło skał, gdzie były całkowicie bezpieczne i poszliśmy cieszyć oczy.
Spacerowaliśmy tak rozmawiając ze sobą i co jakiś czas robiąc przerwy na zdjęcia. Ludzi jak na lekarstwo, tak samo jak aut zaparkowanych na pobliskim wzgórzu.
Cisza i spokój dookoła. Jednymi z nielicznych stworzeń, które nam towarzyszyły były wychodzące ze swoich kryjówek myszki. Czy to na sto procent były myszy, nie wiem, ale były zdecydowanie przyjacielsko do nas nastawione 🙂 Satysfakcja z tego, że udało się spełnić kolejne marzenie – bezcenna!
Kiedy zaczynało się ściemniać, udaliśmy się koło posterunku strażników, aby czekać na telefon od naszych nowo poznanych znajomych. Pomyśleliśmy, że jeżeli inne auta będą wyjeżdżać to również będziemy próbowali się zabrać.
Po dwudziestu minutach nagle zjawiła się terenówka z napędem 4×4. Bez chwili zastanowienia podszedłem pytając o możliwość podwózki. Ałmaty, odpowiedział z uśmiechem kierowca. Możecie z nami jechać, nie ma najmniejszego problemu. Yeah! Ależ wiadomość! W momencie, którym wkładaliśmy nasz sprzęt do bagażnika, z tyłu pojawił się biały pickup. Wysiadł z niego chłopak , z którym jechałem na pace oznajmiając, że właśnie miał zamiar do nas dzwonić. Czy to prawda? Nie wiem. Wcześniej powiedzieli nam, że wybierają się na kanion pierwszy raz, a poznany strażnik oznajmił, że ojciec to pracownik tego rezerwatu. Jakkolwiek, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy, ile fabryka dała po szutrowej drodze. Taką maszyną to sama przyjemność wjeżdżać na pełnej prędkości w błoto, czy głębokie kałuże. Teraz pozostała tylko kwestia noclegu.
Podjęliśmy decyzję, że zatelefonujemy do Iriny i spytamy o jeszcze jedną nockę pod jej dachem. Zgodziła się bez problemu, ale poinformowała, że nie będzie w stanie odebrać nas z Ałmaty. Pamiętajmy, że mieszka ona daleko na obrzeżach. Ok., nocleg nagrany. Teraz ostatnia sprawa: jak się do niej dostać? Pomyśleliśmy, że może jakoś uda się znaleźć tanią taksówkę, czy inne rozwiązanie. Jakoś to wymyślimy:) W każdym razie byliśmy spokojni. Nasz wodziciel i jego dziewczyna byli bardzo sympatycznymi ludźmi. Po głowie chodziły mi myśli, aby spytać ich, czy nie mogliby nas podrzucić pod dom, ale nie chciałem zbytnio się narzucać. To przecież prawie dwadzieścia, jak nie więcej kilometrów od centrum miasta, do którego oni jechali. Podczas przerwy na stacji benzynowej ta kobieta sama spytała nas o adres, gdzie śpimy w Ałmacie. Byłem wręcz przekonany, że nie będzie znała lokalizacji tej ulicy. No i się pozytywnie zdziwiłem. Sama zaproponowała, że nas tam zawiozą, że to dla nich żaden kłopot, że mamy się o nic nie przejmować. Alleluja:) Jak cudownie! Wprowadziliśmy dokładny adres Iriny i ruszyliśmy dalej. Będąc już na miejscu z ciekawości zajrzałem do portfela, szykując wszystko na kolejny dzień i byłem dodatkowo wdzięczny Bogu za tych ludzi. Okazało się, że byliśmy totalnie bez kasy na jakąkolwiek taksówkę, czy nocny autobus. Jak dobrze jest powierzać każdą swoją drogę Bogu, i wiedzieć, że On wszystko dobrze uczyni!
Z trasą do Biszkeku mamy też fajne wspomnienia. Mieszkając na obrzeżach byliśmy praktycznie pewni, że dostanie się na wylot zajmie nam ładnych parę godzin. I tu kolejna, miła niespodzianka. Dotarliśmy tam dwoma marszrutkami w 45 minut, z czego pierwsza z nich swój przystanek miała sto metrów od domu. Łapanie stopa zajęło nam 25 minut, w tłumie prywatnych taksówek i mieszkańców wracając z okolicznego bazaru. Nie była to porywająca podróż. Asia wynudziła się jak mops, a ja prowadziłem standardową rozmowę. W ten sposób dotarliśmy do Korday, na samą granicę z naszym kolejnym państwem, czyli Kirgistanem.
MAŁE PODSUMOWANIE KAZACHSTANU
-
Autostop w Kazachstanie działa bardzo dobrze. Czasami trzeba podziękować dziesięciu kierowcom, którzy chcieliby się z nami przejechać za kasę, ale jedenasty weźmie Cię z wielką chęcią. Plusem jest też to, że ciężarówki nie mają ograniczeń, więc jadą, ile im się chce. Na trasie do Ałmaty można spotkać bardzo dużo polskich tirów.
-
Couchsurfing. Korzystaliśmy z niego tylko w dwóch miastach. Mamy jak najbardziej pozytywne doświadczenia.
-
Ceny produktów są niższe niż w Rosji, porównywalne do Polskich cen. Nie ma dobrego nabiału, a ten, który jest, jest bardzo drogi. Dobrych wędlin też niestety nie znajdziemy.
-
Transport publiczny działa bardzo dobrze. Bilety komunikacji miejskiej są bardzo tanie, ok. 80-90 groszy za przejazd. Pociągami nie jeździliśmy, ale rozmawialiśmy z ludźmi, którzy z z nich korzystali i ceny są bardzo dobre (1100 km – ok. 40 zł).
-
Stan dróg: grunt, że przejezdne 🙂 Lepiej nie jeździć po ciemku, gdyż nie ma oświetlenia na trasach i miejscami są naprawdę wielkie dziury. Powstają nowe drogi, dzięki którym za parę lat powinno być lepiej.
-
Większość ludzi stawia Rosję i Putina na pierwszym miejscu. W Stanach Zjednoczonych upatrują wielkiego wroga, który wtrąca się w nie swoje sprawy. Kwestia ukraińsko-rosyjska rozpatrywana jest w kategoriach: Ukraińcy mówiący po rosyjsku powinni przynależeć do Rosji włącznie z terenami, na których mieszkają.
-
Jeśli chcecie mieć dostęp do internetu polecamy kartę Beeline z pakietem internetu. 2GB za ok. 30 zł. (przy rejestracji numeru potrzebne jest adres tymczasowego zamieszkania w Kazachstanie: polecamy mówić: pałatka, czyli namiot 🙂 nam zawsze to przechodziło 🙂 )
-
Tradycyjna kazachska kuchnia jest dosyć tłusta i ciężka. Dominuje mięso.
-
Występuje bardzo duża różnica temperatur między północą a południem: zimna północ, cieplejsze południe.
-
Polecamy oczywiście znajomość podstawowych zwrotów w języku rosyjskim, ponieważ wszyscy się nim posługują. Kirgiskiego nie zrozumiecie za Chiny… Angielskim mało kto mówi.
-
Kazachowie to bardzo gościnni i serdeczni ludzie. Generalnie mają dobre nastawienie do Polaków.