Pomyśleliśmy sobie ostatnio, że trochę za bardzo milczeliśmy. Owszem, na facebooku opowiedzieliśmy niektóre historie, ale bardzo skrótowo, właściwie, żeby został po nich ślad. A szkoda, bo naprawdę mamy co, a właściwie o kim, opowiedzieć. Postanowiliśmy sobie zatem, że zaczniemy tutaj na blogu nową serię wpisów, którą nazwaliśmy Spotkania niezapomniane. Publikować będziemy krótkie, czasami dłuższe wpisy, w których opowiadać będziemy właśnie o takich niezwykłych spotkaniach z ludźmi, które zapadły nam w sercach, w pamięci, czasami zmieniły bieg naszej podróży, poruszyły nas niejednokrotnie do łez, wniosły coś duchowego, nawet materialnego. Chcemy tym samym pokazać, jak dobrzy są ludzie, których Bóg postawił w tej podróży na naszej drodze. Czas zatem na pierwszą, australijską historię.
CHIŃSKI ANIOŁ
Cel był jeden: docieramy z Adelajdy autostopem do centrum Australii, żeby zobaczyć świętą górę Aborygenów, Uluru, i wracamy. Pożegnaliśmy naszą niedawno poznaną polsko-australijską rodzinkę i około dziewiątej rano zaczęliśmy łapać naszego pierwszego tego dnia stopa. Łapaliśmy przy bardzo ruchliwej drodze, słońce dosyć mocno zaczynało przypiekać nasze nosy, więc tym bardziej marzyło nam się szybko coś złapać, choćby za miasto. Po jakiś dziesięciu minutach zatrzymała się mniej więcej pięćdziesięcioletnia Chinka (a może właściwie była to Australijka z chińskimi korzeniami?). Nie wiedzieliśmy, czy zatrzymała się do nas, ponieważ zrobiła to dosyć daleko. Kiedy zobaczyłam, że cofa, podbiegłam do auta. W tym czasie zdążyła już wysiąść. Przywitałyśmy się bardzo ciepło i zapytałam, czy jedzie do miasta, które mieliśmy napisane na naszej tabliczce. Pokręciła głową, że nie, ale zatrzymała się po coś innego. Wzięła moją dłoń i wsadziła w nią papierowy banknot. W odpowiedzi tym razem to ja szybko chwyciłam jej zgrabne dłonie, żeby go oddać. Nie zgodziła się. Delikatnie, ale stanowczo schowała znowu u mnie australijski papierek, przytuliła mocno, pocałowała w policzek i powiedziała, że chciałaby kupić nam obiad. Potem jeszcze raz mocno mnie uścisnęła, życzyła szczęśliwej podróży i odeszła. Moje oczy zapełniły się łzami. To było niezwykłe spotkanie, nie dlatego, że dostaliśmy pieniądze, ale ze względu na nią. Podczas naszego spotkania jej twarz była tak cudownie uśmiechnięta, wypełniona pięknym, nadzwyczajnym spokojem, przez co nie mogłam oderwać od niej oczu. Wyglądała, jakby znała nas od lat. Tak, to było niesamowite. Czułam, jakbym przytulała najbliższą mi osobę. Kiedy odjechała, otworzyłam swoją dłoń i zobaczyłam zielony kolor, $100… Wzruszyłam się jeszcze bardziej. Nie znałam jej, a miałam w sobie tęsknotę za nią, za tym, żeby jeszcze raz zobaczyć jej twarz. Dostaliśmy od niej bardzo dużo pieniędzy, nie tylko na jeden obiad, tyle akurat wydaliśmy na nasz cały outbackowy wyjazd, ale kiedy wspominam tamtą krótką, niespełna dwuminutową chwilę, pamiętam, jak czułam się obdarowana, ukochana, zaszczycona. I nie, nie wyglądaliśmy na takich, którzy przymierali głodem, byli zagubieni. Tak, jak zawsze łapiąc stopa, byliśmy uśmiechnięci od ucha do ucha, do tego czysto i ładnie ubrani. Ona nie dała nam tych pieniędzy z litości. Jestem przekonana, że spotkaliśmy wtedy Anioła, z którym niestety nie udało nam się zrobić zdjęcia, ale pamięć o nim wyryła się miłością szczególnie w moim sercu. Tak, ona zatrzymała się właśnie z miłości.