Mieszkam w raju. Pokażę wam prawdziwą Nową Zelandię. Powinniście do mnie przyjechać. – tak brzmiały jedne z pierwszych zdań, które wypowiedział Chris, dwudziestoczterolatek, który wziął nas na stopa 100 km przed Cape Reinga. Jak się domyślacie, na przylądek nie dojechaliśmy. Posłuchaliśmy szalonego dredziarza i od pięciu dni jesteśmy w małym raju.
Jak tutaj pięknie! Jak tutaj pięknie! Nie mogę w to uwierzyć! I tak w kółku. Dużo już widzieliśmy, mnóstwo miejsc nas zachwyciło i wzruszyło. Takiej kondensacji wrażeń dawno jednak nie mieliśmy.
Chris mieszka w małej wioseczce nad zatoką, oddalonej od drogi głównej dziesięć o kilometrów. Siedząc na werandzie jego drewnianego domku mogę podziwiać niezwykłe kolory oceanu, słuchać, jak fale uderzają o skały. Równo przystrzyżona zielona trawka razi mnie w oczy, dlatego, kiedy na niej leżę, zamykam je. Dawno tak dobrze i wygodnie mi się nie opalało. Jest też koń. Dziki koń, którego Chris chce przyzwyczaić do kontaktu z człowiekiem. Dobrze mu to wychodzi. Nie będzie miał jednak na sobie siodła. Co za dużo, to niezdrowo.
Jedno ze zdań, które nasz gospodarz najczęściej wypowiada to: musisz to zobaczyć, albo musisz to przeżyć, ewentualnie musisz się tego nauczyć. Nic nam nie każe, ale doskonale zdaje sobie sprawę, że rzeczywiście musimy, bo jak już coś zrobimy, to będziemy później przeżywać pół dnia, albo i cały. Co więc musieliśmy?
-
Musieliśmy przejechać się jego terenowym autem po bagnach! Ale zabawa! To nic, że auto nie ma bocznych szyb i cali byliśmy czarni 🙂 To nic, bo zaraz
-
musieliśmy nazbierać coś na kształt małży, które z dużym prawdopodobieństwem znaleźć można tylko w tej części Nowej Zelandii.
-
Jak już nauczyliśmy się, które z nich są dobre do jedzenia (jaki mają kolor i rozmiar), musieliśmy szybko wskoczyć 200 metrów dalej do krystalicznie czystej wody, żeby zmyć z siebie cały ten bagienny brud.
-
Nie mogliśmy jednak stać w wodzie, musieliśmy pływać cały czas, albo unosić się na niej, bo po dnie chodziło pełno małych krabów, które wykorzystały każdy twój moment spoczynku, żeby wejść na stopy i pokazać ci, że to one tam rządzą.
-
Jak już nam było wystarczająco dużo pływania, Chris powiedział, że musimy złapać ośmiornicę, albo dwie. Ośmiornice?! Chyba chłopak ma dużą wyobraźnię… Musimy iść do wody, tam, blisko skał. – powiedział. Poszli więc z Adamem. Chodzili tak i chodzili, a on znowu: musimy patrzeć pod nogi, gdzieś tutaj są. Nie zdążyłam pomyśleć, że ktoś tutaj robi sobie z nas żarty, kiedy nasz szaleniec nagle rzucił się z rękami do wody i wyjął pierwszą zdobycz! AAAAAAA! – krzyczałam. Nie wierzę! Co tutaj się dzieje?! Nie wierzę. Ośmiornica oplatała się wokół jego ręki. Nie dawała za wygraną. To nie jego pierwszy raz, więc wiedział, co robić. Nie zdążyliśmy przyzwyczaić się do myśli o jednej, za chwilę zanurzył drugą rękę i po kilku sekundach wokół jego dwóch rąk szalały dwie ośmiornice. Była jeszcze trzecia, ale stwierdziliśmy, że na dzisiaj wystarczy. Były na tyle silne, że jedną trzymał Adam. Co za doświadczenie! Niedowierzaniom nie było końca! A jaki później był pyszny obiad! (przepis na ośmiornicę na końcu wpisu 😉 ).
-
Musieliśmy po wszystkich tych wrażeniach odpocząć, więc wybraliśmy się na ryby. Nie byliśmy sami. Na plaży czekał na nas jeden z przedstawicieli plemienia Maori (rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii) razem ze swoim synem. Zdążyliśmy się już poznać podczas kąpieli z krabami. Niezwykły człowiek o rozbrajająco pięknym uśmiechu.
-
Musieliśmy trochę poczekać na te ryby (które zdecydowały, że obejdziemy się bez nich tego wieczoru), więc męska część naszej ekipy urządziła zawody w rzucaniu siekierką do pieńka. Jakie zaskoczenie wywołał Adam, który zaprezentował najefektowniejsze i najcelniejsze rzuty, tak, że musieliśmy odpowiadać na pytania, czy rzucanie siekierą do celu to nasz sport narodowy, i jak długo Dzielu już trenuje? 🙂
-
Kiedy zaczęło się ściemniać, musieliśmy rozpalić ognisko. Ognisko odstraszało komary i dawało przyjemne ciepełko w chłodny wieczór nad oceanem.
-
Jak już było ognisko, można było robić kolację. W sumie najpierw był deser: pieczone pianki marshmallow. Jedzone „na sucho” nigdy nam nie smakowały, jednak te przyrumienione przez ogień rozpływały się w ustach. Chwilę później położyliśmy ciężką metalową blachę na ogień, a na nią muszle, które wcześniej znaleźliśmy. Mniam! Wcinaliśmy tak, że trzeba było przygotować drugą, wielką partię! Bez przypraw, bez sosu. Słodziutkie, mięciutkie żyjątka 😀
-
Ognisko sprzyjało rozmowom, dlatego mieliśmy przywilej słuchać opowieści naszego nowego maoryskiego znajomego. Musieliśmy wyglądać na zdziwionych, kiedy opowiadał nam o swoim plemieniu, o tym, że normalne dla nich było jedzenie ludzi… Wiedza zasłyszana od kogoś takiego smakuje lepiej.
-
Po całym dniu niespodzianek musieliśmy się przespać, żeby mieć siłę na kolejny dzień pełen niezwykłych, czasami nowych dla nas rzeczy. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na cudowny księżyc i mogliśmy jechać.
Kolejny dzień przywitał nas błękitnym niebem i palącym słońcem. Trzeba to było wykorzystać! Poziom wody przed południem jest najwyższy, więc idealny moment, żeby poćwiczyć skoki do wody. Dwóch tarzanów ruszyło przed siebie, ja jednak zostałam, żeby w spokoju zjeść śniadanie na werandzie. Nie udało się. Z daleko słyszałam plusk wody i okrzyki radości. Z talerzem w ręku spiesznie do nich pobiegłam. I zostałam. Od tego momentu strój kąpielowy i spodenki stały się naszą codzienną garderobą.
Podobny scenariusz ma miejsce każdego dnia: śniadanie, chwila na werandzie, balsam do opalania na skórę i można zacząć szaleństwo! Skoki do wody liczymy w setkach. Dlaczego? Jest nas tam więcej. Młodsi, starsi, dziewczynki, chłopcy, rodzice z dziećmi! Tyle radości! Wszyscy oni tworzą niezwykłą społeczność. My i Chris to jedyni biali ludzie. W sumie to już nie tacy biali, bo tutejsze słońce jak żadne inne opala na brązowo (wiem, wiem… to tutaj jest największa dziura ozonowa) 🙂 Jest cudownie 🙂
Aaa, zapomniałam. Drugiego dnia, jak siedziałam sama na tej werandzie, przyszedł Harmi. –Hej! Jest Chris? –Hej! Nie ma. Skaczą do wody. –Ok. Wszedł do domu i po chwili wrócił: –Położyłem na stole rybę. –Ok. To dla Chrisa? –Nie. To dla was. Idź, spróbuj. Jest pyszna. I pojechał. Mówił prawdę! Wędzone mięsko pierwsza klasa! Smakowała tym lepiej, że ktoś, kto nas nie znał, tylko o nas słyszał, podarował ją specjalnie nam. Niezwykłe?
Oprócz przedpołudniowych kąpieli, Chris zabiera nas co jakiś czas w inne miejsca. Widać, że bardzo kocha to, co go otacza, szanuje i celebruje chwile tutaj spędzone. O łowieniu ryb niezwykłą metodą opowiem innym razem, ale nie mogę zapomnieć jeszcze o jednej bajkowej wizycie. Prawdopodobnie zdjęcia nie oddadzą klimatu tego miejsca, ale uwierzcie mi na słowo, że czułam się tam jak malutkie dziecko na odlotowym placu zabaw, albo jak Adam w wodzie, albo jak… moja Mama w kuchni 🙂 Kiedy zobaczyliśmy białe góry piasku, zaświeciły nam się oczy. Nie oczy cieszyły się jednak najbardziej. Kiedy nasze stopy poczuły bialusieńki puder… Ale była zabawa! Czegoś tak delikatnego dawno nie czułam 😉 Robiłam anioły, leżałam plackiem zapatrzona w niebo, przesypywałam ten proszek z ręki do ręki. A na koniec… wybrałam dużą wydmę i… sturlałam się z niej! To nic, że piasek miałam w nosie, w uszach, w buzi, we włosach, w kieszeniach i… w ogóle wszędzie 😀 Po wszystkim miałam tyle energii, że pobiegłam jeszcze przed siebie, zostawiając moich towarzyszy daleko za sobą. Uczucie wolności w tej chwili było nie do opisania. Chris powiedział, że tylko na Saharze można znaleźć tak delikatny piasek. Może się kiedyś przekonamy? 🙂
Kończę ten wpis, kiedy nie ma nas już w tym małym raju. Przez 7 dni nauczyliśmy się mnóstwa nowych rzeczy, wielokrotnie śmialiśmy się do siebie z Adamem porozumiewawczo, bo wiedzieliśmy, że nikt nie odbierze nam tego, co przeżyliśmy. Cieszyliśmy się z maleńkich rzeczy, z uśmiechu tych ludzi, z ich relacji. Po raz kolejny uczyliśmy się, jak być dobrym człowiekiem, jak szanować swojego bliźniego. To była naprawdę dobra szkoła życia, skarbnica pięknych widoków. Na koniec wydarzyło się coś, co na zawsze pozostanie w moim sercu. Buff, najstarszy przedstawiciel plemienia Maori w tej wiosce, ten sam, z którym siedzieliśmy przy ognisku, cieszący się wielkim poważaniem wśród lokalnej społeczności, na pożegnanie, kiedy myślałam, że wypada podać tylko rękę, pokiwał przecząco głową i z uśmiechem przytulił mnie, a później Adama ze łzami w oczach. Poczułam się wtedy naprawdę wyróżniona i zaakceptowana. Czy to był raj? Na pewno 🙂 Nowozelandzki mały raj 🙂
PRZEPIS NA PYSZNĄ OŚMIORNICĘ
Nie jestem fachowcem od ośmiornic, ale co zobaczyłam i zjadłam, to przekażę 🙂 Najsmaczniejsze są mniejsze ośmiornice, te większe zazwyczaj zostawia się jako przynętę do łowienia ryb. A więc:
-
łapiesz ośmiornicę (ewentualnie kupujesz 😉 ),
-
odcinasz głowę (która jest dobrą przynętą),
-
teraz najstraszniejsza część (albo najfajniejsza…): musisz bardzo dokładnie rozbić swoją zdobycz (tak jak mięso na kotlety schabowe). Możesz to zrobić młotkiem na kamieniach, albo w swojej kuchni. Chrisowi rozbicie dwóch ośmiornic zajęło jakieś 25 minut, więc jest to dosyć czasochłonne, ale konieczne, żeby mięsko nie było gumowe,
-
po wszystkim odcinasz nóżki i kroisz je na kawałeczki ok. 2-3 cm,
-
dodajesz do nich: posiekany czosnek (ilość według uznania), sok z cytryny (połówka, lub cała) i czerwoną pastę curry,
-
mieszasz wszystko, przykrywasz i odstawiasz na kilka godzin.
-
Kiedy już chcesz jeść, nagrzewasz patelnię, dodajesz olej lub oliwę z oliwek i smażysz swoją ośmiornicę 🙂 Tylko nie przesmaż jej za mocno 😉
Jedliśmy również ośmiornicę przyrządzoną w inny sposób: posoloną i popieprzoną tylko. Nie była jednak taka smaczna, jak ta z przepisu wyżej 🙂
Zdjęcia z Nowej Zelandii i wcześniej odwiedzonych miejsc wrzucamy na bieżąco na nasz INSTAGRAM i profil na FACEBOOKU 🙂