Wjeżdżając do Chin czuliśmy ekscytację. Zdobycie autostopem tego państwa było dla nas czymś wyjątkowym. Wiedzieliśmy, że przejedziemy tam kilka tysięcy kilometrów, odwiedzimy kilka różniących się od siebie prowincji, nie będziemy w stanie porozumieć się sprawnie z kierowcami, lokalnymi mieszkańcami, sprzedawcami. W zasięgu naszego stopa były miejsca, o których wcześniej uczyliśmy się w szkole, czytaliśmy w gazetach, czy oglądaliśmy w telewizji. Czekaliśmy na chińską kuchnię, ja marzyłam o dżinsach. Przerażały nas trochę sieci autostrad, milionowe miasta. Czy nasze oczekiwania się spełniły? A może się zawiedliśmy? 35 dni to może dla niektórych mało na większy osąd o jakimś państwie, ale nam w zupełności wystarczyło, żeby mieć w głowie swoje własne wrażenia, które stworzyły zdanie o Państwie Środka.
Chiny przejechaliśmy od zachodu na wschód, a potem wzdłuż południowego wybrzeża. Z pełną świadomością możemy powiedzieć, że najlepiej czuliśmy się w prowincji Sinciang, która w sumie zupełnie różni się od reszty Chin. Śmieszne, bo praktycznie w ogóle nie mieszkają tam Chińczycy, tylko Ujgurzy. Mówi się, że dopiero od Gansu zaczynają się prawdziwe Chiny, z prawdziwymi Chińczykami, z chińską kulturą. I rzeczywiście to prawda. Nam zawsze Sinciang kojarzyć się będzie z ukochanym Kaszgarem, pysznym ujgurskim jedzeniem w Turfanie, sympatycznymi i życzliwymi Ujgurami, pustynno-górzystymi krajobrazami, przeładowanymi tirami.
To jedyne miejsce w Chinach, gdzie nie czuliśmy tłoku, pędu, nachalnych spojrzeń. Owszem, ludzie patrzyli na nas, ale w taki sposób, że nie czuliśmy się odarci z naszej prywatności. Oprócz Kaszgaru, który tak naprawdę odwiedzają tylko backpakerzy, długodystansowi podróżnicy, nie odwiedza tej prowincji raczej nikt.
Na pewno nie w celach turystycznych. Może to i dobrze, bo dzięki temu mogliśmy doświadczyć spokoju i prawdziwości tego miejsca. Chcielibyśmy jeszcze wrócić na naszą ulubioną ulicę w Kashi, zjeść najlepszy ujgurski chlebek i kilogram granatów, żeby na koniec spędzić wieczór w uroczym hostelu, i pójść spać. Może uda się kiedyś w drodze do Pakistanu na Karakorum Highway… Oby 🙂
No i na tyle by się sielanka skończyła 🙂 Po Sinciang było już głośniej, nachalniej, ciągle bardzo smacznie, często bardzo turystycznie (za bardzo). Jednak też całkiem fajnie.
Dużym utrudnieniem, a może i wadą, jest to, że bardzo mało Chińczyków mówi po angielsku. Naprawdę ciężko u nich z rozumieniem podstawowych słów, które wydawałoby się, są uniwersalne: restaurant, toilet, czasem nawet z gestami ciężko (choć, jak zademonstrowałam pani, że muszę skorzystać z toalety, to od razu wskazała mi miejsce za domem wśród kóz 😀 ). Szkoda, że nawet młodzi ludzie nie wysilają się, żeby choć trochę poznać ten uniwersalny język. Jak to się mówi: ich strata. Nasza trochę też.
Chcesz zwiedzać w Chinach-oszczędzaj dużo kasy! 🙂 Przykre, ale prawdziwe. Skubańce mocno się cenią, a co gorsze, robią różnicę między swoimi, a zagranicznymi. W niektórych miejscach w ogóle nie tolerowali naszych legitymacji, choć chińscy studenci zniżki mieli.
Przykre dla naszych kieszeni było też to, że często nie wystarczyło płacić za samą atrakcję, lecz trzeba było płacić dodatkowo za np. busy, które obwoziły po jakimś parku, czy rezerwacie. Bez nich zwiedzanie zajęłoby kilka godzin dłużej, a często bez nich niemożliwe było w ogóle dotarcie do pewnych miejsc. Niestety czasami byliśmy tak źli na ceny wstępu, że rezygnowaliśmy z jakiegoś miejsca.
Dużą przesadą według nas jest płacenie kilkudziesięciu dolarów za godzinę zwiedzania jakiejś jaskini, czy parku. Nie wyobrażamy sobie przyjechać na przykład do Parku Narodowego Jiuzhaigou z czteroosobową rodziną, w trakcie sezonu (a nawet i po), zapewnić wszystkim nocleg i wyżywienie.
Kosmiczna kwota… Dobrze, że chociaż czasem legitymacja ISIC nas ratowała, bo niejednokrotnie byłoby nam baaardzo przykro. Kiedy jednak kwota nas przerastała, woleliśmy wypożyczyć skuter i eksplorować okoliczne krajobrazy, które różniły się często tylko brakiem turystów 🙂
Jedzenie…ach chińskie jedzenie. Nie ma co zaprzeczać: chińszczyzna jest najlepszym jedzeniem na świecie. Ryż, makaron, makaron ryżowy, przekąski, sosy, warzywa, kurczak (bez kości musi być!) są cudowne! Nie da rady opisać tych smaków. Trzeba po prostu jeść!
Oczywiście kilka razy zawiedliśmy się na tamtejszej kuchni, ale była to proporcja 1:99 🙂 Nie dziwimy się, że Chińczycy praktycznie sami sobie nie gotują: też bym nie gotowała, jak za rogiem serwują za grosze takie rarytasy. To się po prostu nie opłaca: i czasowo i finansowo. No i oczywiście mandarynki. W całym naszym życiu nie zjedliśmy chyba tyle mandarynek, co w Chinach. Różne rodzaje, od maleńkich po duże, od słodkich, po kwaśne. Pycha! I oczywiście tanie. Tylko trzeba się targować, bo na nas, białych, to zawsze chcą zarobić.
Co do jedzenia to nie można oczywiście zapomnieć o tym, że Chińczycy kochają jeść. Trzeba jednak zaznaczyć, że kochają jeść w jednym momencie kilka potraw i w ogóle, żeby było bardzo dużo. Nieważne, że połowa z tego, co zamówili zostanie. Ważne, że jest. W ogóle pierwszy raz w Chinach zetknęliśmy się z tym, że zamawia się kilka różnych dań, które wędrują na środek stołu i każdy sobie je, co chce. Szczególnie dla mnie to było idealne rozwiązanie, bo nie jem na przykład wieprzowiny, a właściwie oprócz kurczaka i ryby, to mięso mi nie jest potrzebne. Mogłam sobie wtedy zawsze wybrać, co chcę, i nic się nie zmarnowało (przynajmniej z mojej strony).
Dużym zaskoczeniem było dla nas również to, że w Chinach bardzo dużo je się jajek. Jajka na twardo można kupić praktycznie na każdym ulicznym stoisku, gdzie sprzedawane są przekąski. Dla nas było to idealne rozwiązanie: kupowaliśmy kilka sztuk na drogę, albo jako przegryzkę, i zawsze było coś do wrzucenia na ząb. Cena za jedno jajko: od 50 gr do 1 zł w zależności od prowincji.
Inną szybką przegryzką był ryż z kukurydzą w wersji słodkiej, lub ryż ze śliwką, zawinięte w liść bananowca w postaci małej paczuszki. Często dostawaliśmy taką przekąskę od kierowców i… fajnie zapychała 🙂 (raz dostaliśmy nawet ok. 30 takich paczuszek…).
I ostatnia ciekawostka kulinarna: praktycznie w każdym miejscu, nawet w małej ulicznej knajpce, do jedzenia dostajemy do picia: albo gorącą wodę, albo gorącą wodę pozostałą po ugotowanym ryżu, albo gorącą zupkę, tzn. wodę z pietruszką, szczypiorkiem, grzybkiem, lub jakąś przyprawą. Chińczycy uważają, że gorąca woda jest najlepszym lekarstwem, a woda „ryżowa” to już w ogóle. Dla nas taki gorący napój był idealny, kiedy papryczka chili za mocno uderzała nam do głowy 🙂
Gorącą wodę można również za darmo dostać na przykład w pociągu, na dworcach, na stacjach benzynowych. Chińczycy mają swoje specjalne termosiki, najczęściej wykonane z plastiku, z którymi się nie rozstają. W tych miejscach po prostu je uzupełniają lub zalewają swoje ukochane zupki… chińskie.
Skąd wiemy, że można wodę dostać w pociągu i na dworcu? Podczas podróży zdarzyło nam się z przymusu skorzystać z tego środka lokomocji (temat na oddzielną historię), stąd nasza wiedza. Po takiej przejażdżce jeszcze bardziej utwierdziliśmy się w przekonaniu, że autostop jest najlepszą formą podróżowania 🙂
Nigdy więcej nie powtórzymy historii z chińskimi liniami kolejowymi w tle. Niech wystarczy tylko to, że jest brudno, tłoczno, głośno, wokół roznosi się zapach zupek chińskich, zakaz palenia nie obowiązuje nikogo, pluć można na… podłogę. No i co chwila przemiłe panie i panowie oferują nam szczoteczkę do zębów, samochodzik zabawkowy, czy pastę też do zębów. Nigdy więcej!
Night market (nocny market) to jeden z naszych ulubionych zwrotów w Chinach 🙂 W wielu miejscach czekaliśmy na wieczór, żeby znaleźć się na ulicach przepełnionych przede wszystkim jedzeniem, a potem ubraniami i sprzętami. Oczywiście poza jedzeniem praktycznie nic nie kupowaliśmy, ale lubiliśmy po prostu chodzić i oglądać. Często byliśmy zszokowani cenami, które jednocześnie nas drażniły. No ale takie jest życie z jednym plecakiem na plecach.
Teraz ciekawostka dla pań: chińskie ubrania w Chinach są dużo ładniejsze niż te, które można kupić w Polsce, w chińskich marketach. Nie mogłam nacieszyć oczu, kiedy zobaczyłam stoisko ze skarpetkami. Kocham kolorowe skarpetki w przeróżne wzory, więc przeżyłam dramat. Rozsądek i waga plecaka mówiły, że nie potrzebuję, a moja dziecięca strona krzyczała: dwie pary nie zaszkodzą. No i… kupiłam. I tak tylko dwie pary wybrane z dziesiątek przeróżnych 🙂 Cena też ok: 5 zł za parę 🙂
W Chinach przekonaliśmy się, że nie można ufać jednej z aplikacji, a mianowicie Google Maps. Gdyby nie MapsMe często musielibyśmy nadrabiać kilometrów piechotką.
To co na pierwszej mapie wyglądało na małą miejscowość, okazywało się kilkusettysięczną, albo nawet milionową. W przypadku, kiedy to miasto jest tylko tym, przez które musisz przejechać, a kierowca chce cię wysadzić na jego początku, przedzieranie się kilkanaście kilometrów przez nie, dla autostopowicza z ciężkim plecakiem, jest czymś przykrym. Dlatego warto pamiętać, że w Chinach praktycznie nie ma małych miast, a mapy czasem też kłamią 🙂
Jest jeszcze jedna kwestia w Chinach, która bardzo nas dotknęła. Gdyby nie pięć ostatnich dni w tym wielkim świecie, myślelibyśmy, że cały naród żyje podobnie. Co mam na myśli? Uczucia… Obserwujemy sobie podczas podróży ludzi, to jak siebie traktują, jak wyrażają uczucia. Szczególnie ja zwracam uwagę, jak rodzice traktują dzieci i na odwrót.
Co zauważyliśmy? Chińczycy są bardzo mało uczuciowi. Rzadko kiedy można zobaczyć parę idącą za rękę, obejmującą się, przytulającą. Nie widzieliśmy matek czule trzymających swoje maluchy. Owszem, takie malutkie tak, ale te starsze… Alex, jeden z naszych kierowców powiedział, że u nich nie używa się słowa kocham. Piosenki o miłości są dla nich abstrakcją. On sam nigdy nie powiedziała do swoich rodziców, że ich kocha. Sam też nigdy tego nie usłyszał. Był szczerze poruszony widząc mnie i Adama trzymających się za ręce, czy szepczących coś sobie do ucha.
Powiedział, że u nich to coś rzadkiego, czasem nie do zdobycia. Byliśmy razem świadkami zdarzenia, kiedy młody ojciec jechał w autobusie miejskim ze swoim ok. dwuletnim synkiem i chyba swoją mamą, i co chwilę bił go po głowie, szczypał po nogach i dłoniach. Było nam tak przykro, kiedy widzieliśmy, jak mały płakał, kulił się, i uciekał do babci. Dla nas to, coś nie do pomyślenia. Nie jesteśmy zwolennikami bezstresowego wychowania, ale taka scena, kiedy niewinny chłopczyk co chwilkę dostawał po głowie, ściskała nasze serca. Oprócz nas nikt nie zwracał na to uwagi… Wiem oczywiście, że jedna kropla morza nie czyni, ale mogłabym podać kilka innych przykładów, pokazujących, jak niewiele miłości tam zobaczyliśmy. Na szczęście nasz drugi pobyt w Chinach obfitował w uczucia w wydaniu chińskich rodzin. Mogliśmy usłyszeć, jak brat mówił, że kocha swoją siostrę, jak siebie samego, a jej syn jest cudownym, małym chłopczykiem. Widzieliśmy, jak mama drażni się w zabawie ze swoim synem, jak daje buziaka starszej córce. Obserwowaliśmy jak jedna para, widząc nas i przebywając z nami, próbuje naśladować nasze zachowanie, trzyma się za ręce, wygłupia się w kawiarni ze sobą. Cieszyliśmy się, że widzimy takie sytuacje. Wydaje nam się, że w prowincjach mniej „zaganianych”, gdzie wiele jest wiosek i małych miejscowości, ludzie inaczej się zachowują. Mają czas na okazywanie uczuć, mimo że wokół toczy się gonitwa. Dobre i to.
Czy wrócimy kiedyś do Chin? Na razie nie. Na razie wystarczy nam tego gwaru, krzyczących wokół ludzi, którzy chcą nam pomóc, jednak robią przy tym strasznie dużo zamieszania. Mamy dosyć natłoku ludzi, potężnych miast, pokręconych autostrad z kilkunastoma zjazdami, bariery językowej. Jednak mimo to mamy w pamięci cały czas talerze pełne najlepszego na świecie jedzenia, widoków zapierających dech w piersiach, miejsc, które jeszcze chcielibyśmy zobaczyć. Wspominamy cudownych ludzi, których poznaliśmy, niezwykłe zwroty akcji, o których wiemy tylko my, Bóg i nasza rodzina. Przekonaliśmy się, że autostop działa bez zarzutu, nawet jeśli łapiesz na autostradzie. No i że można jechać tirem, który waży 71 ton… Dlatego jak Bóg pozwoli, jeszcze kiedyś wyjmiemy nasz chiński list autostopowy, wyciągniemy rękę (nie kciuka, żeby nie myśleli, że wszystko u nas okej 😀 ) i zatrzymamy kolejne auto, aby na migi dogadać się z kierowcą, który na pewno poczęstuje nas wodą, albo i zabierze na obiad.