Ktoś może pomyśleć, że co ja wiem po trzech miesiącach pobytu w Australii, i że przesadzam. Możesz tak pomyśleć. Może i ja bym tak kiedyś pomyślała. Wystarczyło mi jednak pierwsze dziesięć minut w tym kraju i… poczułam coś, czego nie czułam nigdy wcześniej… Powiedziałam wtedy do Adama: to dziwne, ale kocham Australię.
Australian Dream to nie dla mnie. Myśląc Australia nie miałam gęsiej skórki, nie biło mi mocniej serce. Chciałam ją zobaczyć tak samo, jak chciałam zobaczyć Tajlandię, Chiny, czy Birmę. Wiadomo, że o każdym kraju miałam jakieś inne wyobrażenie przed pobytem w nim, inne natężenie uczuć, ale żaden nie przyprawiał mnie o zawrót głowy. Chciałam doświadczyć ich wszystkich. Tym bardziej nie rozumiałam tego, co stało się w Geraldton, zaraz po tym jak po jedenastu dniach oceanicznego rejsu z Indonezji do Australii (o tym rejsie, czyli o naszym pierwszym jachtostopie, przeczytasz TUTAJ), stanęliśmy na australijskiej ziemi.
//Trzeba zaznaczyć, że Geraldton nie jest wizytówkowym miastem Australii. To tam np. odnotowuje się największy odsetek przestępstw popełnionych przez Aborygenów//
Pamiętam krótki spacer do klubu jachtowego, żeby wziąć upragniony gorący prysznic i ludzi, których mijaliśmy. Pamiętam drogę, którą szliśmy zaraz przy oceanie i bbq ustawione niedaleko plaży. Wtedy narodziła się nasza (Adam ma tak samo) miłość do Kraju Kangurów. Po 92 dniach pobytu nic się nie zmieniło. Dlaczego?
1. Ludzie. Kilka pierwszych napotkanych osób powiedziało do nas hi lub hello i zapytało, jak się masz? Wszyscy się uśmiechali i kiwali do nas. Byliśmy w szoku. Potem doszedł jeszcze ich najpopularniejszy zwrot no worries mate i otwartość. Nie wnikam, czy to powierzchowne, puste słowa. Kupuję je. Wolę to niż ponure miny i obojętność.
2. Parki i zielone strefy z BBQ. Urzekł mnie widok rodzin, przyjaciół, ludzi z jednej pracy, którzy spędzali czas grillując kangury i inne wołowiny na publicznych grillach (jak sama nazwa wskazuje dostępnych dla wszystkich). Cudowne rozwiązanie, żeby nie siedzieć w domu, albo przy domu.
I uwielbiam australijskie parki, i ławki w nich ze stolikami, i trawkę równo ściętą, na której mogę się położyć, nie przejmując się, że spotkam śmierdzącą niespodziankę. A jak akurat skończy mi się picie, to…
3. Wszędzie pełno jest kraników z pyszną wodą, którą mogę pić i nalać sobie do swojego bidonu, ponieważ…
4. Australijska kranówka jest dobra do picia, więc można pić i pić, i zaoszczędzić też przez to można 🙂
5. Publiczne toalety, te na campingach, przy plaży, czy gdzieś na parkingach przy parkach narodowych, są czyste (w większości), jest w nich papier toaletowy, często woda do mycia rąk i mydełko. Milusio 🙂
6. Informacje turystyczne! Śmiejcie się, ale uwielbiam australijskie informacje turystyczne! Jest ich mnóstwo! Znajdziesz w nich klimatyzację, toaletę, pocztówki i magnesy do kupienia, miłe panie (w 99%) i… dużo map. Przeróżnistych, kolorowych map. A Dzieliki mapy kochają.
7. Sushi. Przepadamy za sushi! Nie wiedziałam, że jest ono tutaj tak popularne i możemy je znaleźć w wielu miejscach. Jest relatywnie tanie ($2.3-$3 za rolkę), smaczne, dobre na obiad i kolację. (zamiast ichniejszego okropnego chleba). Nie robi się z niego dania z wyższej półki, tylko normalne jedzonko.
8. Jak już jesteśmy przy jedzeniu, nie można nie wspomnieć o tzw. rediusach, czyli reduced food. To nic innego jak przecenione produkty, których termin ważności zbliża się ku końcowi. Można znaleźć jogurty, serki, warzywa, owoce, soki i mięsko, w naprawdę dobrych cenach. Dzięki temu nasza kieszeń nie będzie tak bardzo płakać.
9. Kangury, koale, papugi, emu i inne delfiny 🙂 Nie trzeba komentować. Weź patrz na nie i się nie ciesz. Nie da się! Nawet Australijczycy się cieszą, a mają je na co dzień.
10. Ścieżki rowerowe, szczególnie w Melbourne, którymi można wszędzie dojechać. Nigdy wielką fanką jazdy rowerem nie byłam, ale po Melbourne to tęsknię za nim. Nawet fanką mogłabym być.
11. Pogoda. Właściwie to mogę powiedzieć coś tylko o późnej wiośnie i lecie, i je uwielbiam. Kocham, jak mi jest ciepło i słoneczko grzeje. A w Krainie Oz potrafi grzać, tak, że mózg może się przegrzać. Zimno też bywa, ale co tam. Równowaga musi być.
12. Za czasowe drogi. Tak je sobie nazwałam, bo zawsze można przewidzieć, ile czasu zajmie nam przejechanie z miasta A do miasta B. 300 km to 3 godziny, albo i mniej (jak autko Twoje 100 km/h wyciąga )
13. Jak drogi to i… paliwo. Mieliśmy okazję podróżować trochę „własnym” autem (raz wynajęliśmy, raz dostaliśmy od znajomej) i całkiem przyjemnie było tankować za $1-$1.4/l. Jeśli masz do dyspozycji auto, nie ma lepszego sposobu na podróżowanie po Krainie Oz.
14. Różnorodność! Ona powala mnie najbardziej. Można by o niej pisać i pisać, poematy, liryki, ody, powieści. Ocean, pustynia, rzeki, słone jeziora, lasy, kaniony, góry, pagórki, drzewa-olbrzymy, jakarandy, wypalona trawa, formacje skalne, wydmy, klify, pola, zwierzątka wodne i lądowe… I…
15. Przestrzeń. Przestrzeń, której nie idzie ogarnąć. Bezkres, niekończący się horyzont. Patrzysz i patrzysz i nie możesz się napatrzeć. I nie nudzi się to. I to niebo pełne gwiazd, i cisza, kiedy śpisz po środku pustyni, i oprócz Ciebie i małych (czasami pewnie niebezpiecznych 😉 ) żyjątek, nie ma nikogo.
Chciałam dopisać jeszcze jeden, 16. punkt, ale nie mogłam, bo nie można nazwać tego „czegoś”. Mogłoby nie być wszystkich tych rzeczy z piętnastu punktów, a ja i tak mogłabym powiedzieć, że kocham Australię. To właśnie to coś niedefiniowalne tak skradło moje serce. Australia jest jak magnes, który przyciąga Cię do siebie. Robi to jednak w taki sposób, że chcesz czy nie, oddajesz jej miejsce w swoim sercu. Czy można zatem pokochać kraj, który jest do góry nogami, po trzech miesiącach? Ja pokochałam po dziesięciu minutach, więc chyba można. A najlepsze, że ciągle tak dużo zostało nam do zobaczenia, więc jest po co wracać! I odkryjemy na pewno nowe „za” by kochać Australię jeszcze bardziej.
A Ty kochasz już Australię? Podziel się! Może odkryję coś nowego. Jak nie kochasz, to też napisz 🙂