Tajlandia

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Marriott Hotel

Kilka dni temu na naszym profilu na facebooku umieściliśmy zdjęcie z ekskluzywnego hotelowego pokoju 🙂 I choć napisaliśmy, że to niespodziewany prezent od Pana Boga, pojawiły się komentarze: ile za to daliście? co zrobiliście? Rozumiemy ciekawość, dlatego chcemy opowiedzieć tę naprawdę niecodzienną historię, którą na pewno zapamiętamy na zawsze 🙂 A więc od początku.

W ogóle nie mieliśmy być w tym czasie w Tajlandii. W planach po Kambodży był Laos. Był. Już w grudniu wiedziałam, że mąż mojej przyjaciółki przylatuje w marcu w celach służbowych do Tajlandii. Nie wiedzieliśmy dokładnie, jak ułożą się najbliższe miesiące, więc postanowiliśmy czekać do końcówki lutego z podjęciem decyzji o spotkaniu z Danielem. Pattaya, do której przylatywał, nigdy nie była na naszej mapie. Wystarczy wklepać jej nazwę i wiadomo, o co chodzi. Miasto, do którego przyjeżdża się głównie po to, żeby skorzystać z usług miejscowych prostytutek lub ladyboyów. Czyli nic dla nas 🙂 Tak się jednak złożyło, że porysowała się obudowa do gopro, kończyły się potrzebne leki, tęsknota za polskim jedzeniem i słodyczami była bardzo silna, chcieliśmy dostarczyć do domu trochę azjatyckich ciuchów… No i byliśmy bardzo blisko tego miasta rozpusty. Zdecydowaliśmy: jedziemy! Lista zakupów zrobiona, couchsurfing też był, Daniel poświęcił swój bagaż dla nas 🙂

Pattaya nocą

Przed wspólnym spotkaniem mieliśmy jeszcze kilka dni, więc sprawdziliśmy, jakie ciekawe miejsca moglibyśmy zobaczyć. Padło na okolicę Rayong, a dokładniej wioseczkę niedaleko miasteczka Ban Phe. Znaleźliśmy jedną dziewczynę na Couchsurfingu, która z chęcią zgodziła się nas przyjąć na kilka dni.

Z granicy Kambodża-Tajlandia dotarliśmy do niej bardzo szybko. Autostop działa tutaj rewelacyjnie, więc po kilku godzinach byliśmy w Ban Phe a właściwie to w miejscu jej pracy: ***** Marriott Resort and Spa. Młodziutka Tajka świetnie mówiąca po angielsku pokazała nam cały obiekt, powiedziała, że możemy przejść się po okolicy, poleżeć na leżakach obok morza. Tak też zrobiliśmy. Średnio czuliśmy się, kiedy wszyscy wokół kłaniali się nam, uśmiechali w każdej sekundzie. Szczególnie tutaj w Azji nie lubimy takich sytuacji. Czujemy się skrępowani.

Yok mieszkała 6 km od hotelu w małym, pięknym, kolorowym domku. Mieliśmy świetne warunki, żeby po prostu sobie odpocząć, do tego skuter i morze niedaleko. Drugiego dnia naszego pobytu, po powrocie z pracy zapytała, czy nie chcielibyśmy jej pomóc? Jako, że jest odpowiedzialna za obsługę hotelowych restauracji i barów, raz na jakiś czas musi sprawdzić, jak spisuje się jej załoga. Wpadła więc na pomysł, że moglibyśmy przeprowadzić tzw. audyt. A więc my, ludzie z zewnątrz przyjeżdżamy, meldujemy się jak zwykli goście, a potem korzystamy z wszystkich miejsc, w których możemy coś zjeść i coś wypić. Na koniec zdajemy jej relację ze wszystkiego. Nie musimy chyba mówić, że nie trzeba było nas długo prosić 😀 Taka okazja nie trafia się codziennie, a właściwie to szanse są minimalne. Zostało tylko wyznaczenie terminu i wakacje gotowe 🙂

Nasza tajemnicza akcja przypadała na 16 marca, czyli po spotkaniu z Danielem. Mimo wszystko chcieliśmy zobaczyć, czy w Pattayi jest coś oprócz klubów go-go i tego typu miejsc. Dotarliśmy tam na jeden raz. Nasz kierowca mówił troszkę po angielsku, więc udało się porozmawiać o tym i o tamtym. Był na tyle uprzejmy, że zawiózł nas pod sam dom naszego hosta, choć Pattaya nie była mu za bardzo po drodze. Tak właśnie działa autostop w Tajlandii 🙂

Przez trzy dni mieszkaliśmy u Chrisa, Anglika, który nie lubi zimna. Kilka lat temu opuścił Europę, żeby poszukać dla siebie innego miejsca do życia. Padło na miasto, które wydawało mu się najbardziej neutralne. Rozkręcił swój biznes: sprowadza angielski alkohol i rozprowadza go po całym kraju. Zatrudnia kilka miejscowych osób. Jest idealnym hostem, jak przystało na pioniera Couchsurfingu, kogoś, kto go tworzył! Spędzanie z nim czasu było czystą przyjemnością. Oprowadził nas po głównej ulicy Walking Street, która za dnia jest pustą, szarą ulicą, w nocy natomiast przeistacza się w istną paszczę smoka, gdzie na każdym kroku jesteś zaczepiany, niezależnie od płci i stanu cywilnego. Dziesiątki klubów go-go, barów, dyskotek, gdzie chodzi tylko o jedno. Na początku byliśmy trochę zszokowani, ale bardziej załamywał nas widok podstarzałych białych panów, którzy ledwo stali na nogach, z młodymi, bardzo pięknymi Tajkami. Zastanawialiśmy się, ilu mężczyzn przyjeżdża tutaj i zdradza swoje żony, dziewczyny, zapomina o rodzinach. Przykry widok, jeśli weźmie się to pod uwagę. Zastanawiało nas również, co całe rodziny z małymi dziećmi włącznie, robiły w takim miejscu. Odwiedziliśmy sąsiednią wyspę Koh Lan i nie zrobiła na nas żadnego wrażenia.

Koh Samed Island

W porównaniu do Koh Samed, która jest niedaleko Ban Phe, a która ma naprawdę piękne plaże, nie ma nic do zaproponowania. No może stertę śmieci na każdym kroku. Widok odrażający. Należy dodać (bez podtekstów), że w większości, a może tylko, były to rosyjskie rodziny, które mają tanie połączenia lotnicze do Pattayi, i właśnie w takich warunkach spędzają swoje wakacje. W ogóle całe miasto nastawione jest bardzo na rosyjską klientelę. Nawet napisy na lokalnych kosmetykach były po rosyjsku, angielskich natomiast brak. Znaleźć można mnóstwo rosyjskich barów, restauracji, klubów go-go, gdzie dziewczynami do towarzystwa są Rosjanki. Ich usługi są cztery razy droższe, ale jak to powiedział nasz host: jaki zagranicznik przyjeżdżałby do Tajlandii, żeby skorzystać z usług rosyjskich dziewczyn? Tak po prawdzie, to też się zastanawiamy…

Pattaya nocą

 

Czy znaleźliśmy coś w tej jaskini zbójców oprócz nocnych klubów i białych turystów liczących na grzeszne uciechy ciała? Co do miejsc, to nie znaleźliśmy. Może specjalnie też nie szukaliśmy. Znaleźliśmy jednak piękne znajomości. Poznaliśmy Chrisa i jego przecudowną dziewczynę Pale, którzy tworzyli piękną parę angielsko-tajską, będąc przykładem, że liczy się coś więcej, niż tylko cielesność.

Chris i Pale- Pattaya

Otworzyli dla nas swój ciepły dom, w którym mogliśmy zjeść nasze polskie smakołyki!!! Bo przecież to dla nich przyjechaliśmy! Daniel przywiózł nam z Polski jakieś 12 kg cudowności. Kiedy wyjmował kolejno wszystkie pakunki, nasze oczy nie mogły w to wszystko uwierzyć! Nie rozpakowywaliśmy tego od razu. Poczekaliśmy, aż wrócimy do naszego pokoju i będziemy kolejno wszystko wykładać na wielkie łóżko. Naprawdę czuliśmy się jak małe dzieci, które czekają na świąteczne prezenty 🙂 Ekscytacja sięgała gwiazd! Nie zawiedliśmy się 🙂 Kiedy otwieraliśmy małe reklamóweczki i patrzyliśmy, co jest w środku, czuliśmy wielkie wzruszenie. Dostaliśmy więcej, niż chcieliśmy… A najbardziej wzruszała nas myśl, że nasi Bliscy kupowali to wszystko z myślą o nas. Jakoś szczególnie nas to dotykało. Czuliśmy, jakby byli blisko, gdzieś obok. Szalę przeważyła bielizna, która pachniała ulubionym płynem do płukania… Łzy płynęły po policzkach. Mama też czuła wzruszenie, kiedy mówiła: wiedziałam, że sprawię Ci tym przyjemność 🙂 Małe rzeczy, a tak cieszą 🙂 Chyba nie musimy za bardzo rozpisywać się o tym, jak cieszyliśmy się, kiedy jedliśmy polski chleb, suchą kiełbasę, kabanosy, ser i miód od dziadka! Było pysznie i domowo. Na deser ptasie mleczko i nie mieliśmy siły na nic więcej 🙂 Brakowało tylko schabowego, ziemniaczków i mizerii 😀 Poczekamy!

Paczka pełna dobroci

Oprócz Chrisa poznaliśmy dwóch przesympatycznych Hindusów, którzy do Pattayi przyjechali po prostu na czysty relaks, rozpoczynając w ten sposób serię swoich zagranicznych wyjazdów. Spędziliśmy razem jeden wieczór i cały dzień zwiedzając nieatrakcyjną wyspę Koh Lan. Najważniejsze jednak były wspólne rozmowy, podczas których my pokazaliśmy im nasz sposób na świat, a oni opowiedzieli o swoim kraju. Po raz kolejny mogliśmy przekonać się, jak fantastyczni ludzie zamieszkują Indie. Po raz kolejny nasz apetyt na ten kraj został pobudzony. Zobaczymy 🙂 Znajomości w każdym razie coraz więcej 🙂

Z naszymi kumplami z Indii

 

Wyjeżdżaliśmy z miasta rozpusty z bardzo dobrymi wspomnieniami. Dzięki Chrisowi mogliśmy bardziej zrozumieć sytuację dziewczyn, które sprzedają swoje ciało, żeby po prostu przeżyć. To jednak temat na inny wpis… No i mieliśmy zapasy na kolejne dni 🙂

Stop powrotni do naszego kolorowego domku: idealny. I choć jechaliśmy chyba pięcioma autami, to wyglądało to tak, że przesiadaliśmy się z auta do auta. Z jednego wysiadaliśmy, kciuk w górę i wsiadaliśmy do kolejnego. Autostop tutaj działa na tyle pięknie, że nawet w wiosce łapaliśmy stopa na trzy kilometry, bo przecież nie ma sensu chodzić w upale 🙂 A ludzie… chcą zawozić często pod sam dom 🙂 Pora dnia też nie ma znaczenia.

Pierwszy autostop Yok

Po powrocie z niecierpliwością czekaliśmy na nasz hotelowy poniedziałek 😀 Mieliśmy trzy dni do naszych “wczasów”, które postanowiliśmy wykorzystać na… wczasy 😀 czyli nicnierobienie. Uwierzcie, że przychodzi taki moment w podróży, że chce się po prostu leżeć, patrzeć w sufit, czytać zaległe artykuły w necie, oglądać filmy, rozmawiać ze sobą (choć ciągle to robimy 🙂 ), jeść lody z pudełka, i nie zwiedzać!

Wycieczka na Koh Samed

Szczerze powiedziawszy, to troszkę nie mogliśmy uwierzyć, że mamy sobie po prostu iść do ekskluzywnego hotelu, jeść ile się da, pić najdroższe koktajle, kąpać się w różnych basenach, chodzić na saunę, zamówić jedzenie do pokoju, wypełnić stos papierów i to wszystko… za darmo. Jak wspomniałam mieliśmy w związku z naszym pobytem w Marriocie trochę dokumentów do wypełniania. Przed wejściem do hotelu musieliśmy szczegółowo zapoznać się z całą procedurą obsługi gości hotelowych. Jest to nie lada wyzwanie i mnóstwo szczegółów do zapamiętania. Byliśmy w szoku, kiedy poznawaliśmy krok po kroku, jak powinno wyglądać spotkanie gość-obsługujący. Nie wiemy, jak wygląda cała procedura w przypadku hoteli o niższej zawartości gwiazdek w nazwie, ale tutaj było naprawdę rygorystycznie. Całkowite skoncentrowanie na obsługiwanej osobie.

Kiedy przyszedł nasz poniedziałek, nie będziemy ukrywać, że czuliśmy podekscytowanie. Cała otoczka naszej tajnej akcji, ale też sam fakt bycia w tak pięknym miejscu, sprawiały, że czułam się jak przed jakimś egzaminem. Adaś podchodził z większym luzem (jak to zawsze na jego szczęście bywa), ja chciałam, żeby wszystko dobrze wypadło. W końcu nie były to tylko czyste wakacje, ale i obarczona wysokim stresem praca 😀

Plaża przy hotelu

Yok zapewniała nas, że wszystko będzie super, nie mamy się niczym przejmować, po prostu korzystać z wakacji, a przy okazji jej pomóc. Dostaliśmy listę wszystkich miejsc, które musieliśmy odwiedzić, orientacyjną godzinę naszej wizyty (przy takiej ilości miejsc, była to konieczność), do każdego z nich oddzielny formularz i wskazówki, które potrzebne były do tego, żeby jak najlepiej sprawdzić personel. Nikt oczywiście nie wiedział o naszej wizycie, tylko główna szefowa wszystkich restauracji, jednak nawet ona nie miała pojęcia, jak wyglądamy, jak się nazywamy. Yok miała akurat wolne, więc nie było obawy, że niechcący ktoś nas skojarzy. Nie pozostało zatem nic innego, jak po prostu wsiąść na skuter i stawić się w recepcji, żeby odebrać kartę do naszego pokoju 🙂 Wakacje na bogato czas zacząć!!!

Podczas ponad pół roku naszej podróży spaliśmy w różnych miejscach. Nauczyliśmy się, że raz jest pięknie i pachnąco, raz brudno, zimno i śmierdząco. Taki był nasz wybór, świadomy oczywiście. Nigdy nie żałowaliśmy, że gdzieś spędziliśmy noc, choć czasem było ciężko. Po czasie jednak każde trudne miejsce wspominamy z uśmiechem i rozbawieniem. Jak to mawia moja Mama: jakby wszystko było pięknie, to nie mielibyście co opowiadać! Cudowna prawda 🙂 Zawsze mnie te słowa podnoszą w sytuacjach lekko kryzysowych 🙂 Dobę w Marriocie traktowaliśmy zatem jak prezent od Taty w niebie, relaks i luksus w czystej postaci 🙂

Check-in poszedł szybko i sprawnie. Dostaliśmy powitalny lodowaty napój i wilgotne ręczniki do odświeżenia dłoni. Jakież było zdziwienie recepcjonistki, kiedy na pytanie: czy potrzebujemy, żeby zająć się naszym bagażem?, pokazaliśmy jej tylko mały plecaczek i powiedzieliśmy, że damy sobie radę 🙂 Podejrzeń jednak nie było, bo przyjechaliśmy tylko na jednodniowy odpoczynek.

Po wejściu do naszego pokoju na dziesiątym piętrze uśmiechnęliśmy się do siebie, pocieszyliśmy oczy widokiem wanny, szlafroków, ekskluzywnych kosmetyków (to oczywiście ja), wielkich poduszek i nieskazitelnie białej pościeli, po czym poszliśmy realizować nasz plan.

Już trochę pogięte od skakania. Radość z białej pościeli byłą wielka :)

Nie będziemy oczywiście opisywać, jak wyglądała każda wizyta w poszczególnych miejscach, ale, jaki był ich charakter możemy 🙂 Zaznaczmy, że po każdej restauracji wracaliśmy do pokoju, żeby wypełnić odpowiedni dokument i przypomnieć sobie, co musimy zrobić w następnej. Na pierwszy ogień poszła kawiarnia, w której czekały na nas wykwintne torciki i przepyszna kawa.

Kawa i ciasto - pyszne! :)

Po deserze (lekko odwrócona kolejność) przyszedł czas na obiad w nadmorskiej restauracji, gdzie przygrywał nam saksofonista.

Obiadek Asi w nadmorskiej knajpie :)

Po nim śpiesznie udaliśmy się nad jeden z basenów, żeby zamówić lody (chyba najdroższe w naszym życiu, ale i niezwykle pyszne 🙂 ) i wypić coś orzeźwiającego.

Fajrancik z lodami przy jednym z basenów

Po małej przerwie odwiedziliśmy Lounge Room, gdzie akurat trwała Happy Hour. Tam niestety musieliśmy zamówić jakieś drinki. Fanką alkoholu nie jestem, więc sugerując się jedynie znaną mi piosenką, zamówiłam PinaColadę… Wiem już, że nie należy sugerować się wakacyjnymi przebojami… Na szczęście miejsce było piękne, położone na wielkim tarasie z widokiem na morze, więc samą przyjemnością było sobie po prostu tam siedzieć.

Jedna z knajpek koło basenu

Po tym miejscu mieliśmy trochę czasu “wolnego” (jak to brzmi w ogóle 😀 ), więc skorzystaliśmy z pięknego basenu, który świecił pustkami. Może dlatego, że była 21? 🙂 Kąpiel pod gwiazdami, w basenie z idealną taflą (jak tą w Infinity Pool w Singapurze), była jednym z najfajniejszych momentów naszego pobytu.

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Żeby dopełnić radości skorzystaliśmy z sauny i choć nie byliśmy za specjalnie głodni, musieliśmy wracać do pokoju, żeby zamówić kolację, która po dwudziestu pięciu minutach wjechała prosto przed nasze łóżko 🙂

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Śmiesznie było jeść pizzę (tak tak, wiemy, że żal zamawiać w Tajlandii europejskie jedzenie, ale najnormalniej w świecie mieliśmy ochotę 🙂 ), w białych szlafroczkach, przed wielkim telewizorem, oglądając programy przyrodnicze i wiadomości 😀 I to po 22… Waga płakała, jak się później ważyłam… 😀

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Po kolacji musieliśmy zaliczyć jeszcze jedno miejsce, w którym również czekały na nas różne napoje. I właśnie pobyt w tym klubie zapamiętamy bardzo dobrze, bo dziewczyna, która nas obsługiwała, złamała wszystkie możliwe zasady, a właściwie to o nich zapomniała 😀 Nie będziemy się rozpisywać, ale byliśmy w kompletnym szoku, kiedy opuszczaliśmy to strasznie klimatyzowane miejsce. W końcu mogliśmy zaznaczyć w ankiecie, inną odpowiedź, niż “yes”, która oznaczała, że wszystko zostało poprawnie wykonane.

Koło godziny pierwszej w nocy, kiedy już wszyscy goście smacznie spali, a obsługa sprzątała teren hotelu, postanowiliśmy jeszcze raz iść na saunę (co by trochę wygląd skóry poprawić 😀 ). I tam czekała na nas niespodzianka! Po otwarciu drzwi do sauny mokrej nagle włączył się alarm… No ładnie, pomyślałam. Jeszcze straży nam tutaj brakuje. Obsługa zjawiła się ekspresowo, chcąc od razu zażegnać kryzys. Na szczęście uśmiechnęli się szybko, kiedy wytłumaczyliśmy, że to chyba para z sauny uruchomiła czujki. Uff… Jednak zamiast mokrej, wybraliśmy suchą, bo w tej pierwszej, to moglibyśmy pożegnać się z życiem.

Zrelaksowani po całym, “ciężkim” i bardzo intensywnym dniu, zalegliśmy na najwygodniejszym łóżku w całej podróży i momentalnie zasnęliśmy. Nie przeszkadzały nam nawet światła, których nie można było jakimś cudem wyłączyć…

Po pięciu godzinach snu wstałam prędko, żeby napełnić całą wannę gorącą wodą i pianą. Trzeba przecież skorzystać z tego rzadkiego w podróży luksusu. Adamek zadowolił się prysznicem, który w sumie był przyjemniejszy, bo posiadał funkcję hydromasażu, i to solidnego. Ubraliśmy się spiesznie w wyprasowane ubranka (jak tylko mam okazję, to zawsze prasuję ubrania, bo w drodze rzadko kiedy mogę; wtedy czuję się, jakbym chwilę była w domu), i udaliśmy się na śniadanie, które było jednym wielkim bufetem.

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Produkty z całego świata: sery, pieczywo, jogurty, mleko, musli, owoce, warzywa, salami, dżemy, dania na zimno i gorąco, na słodko i na słono, wszelkiej maści napoje zimne i gorące. Po prostu wszystko. Jesteśmy jednak z siebie dumni, bo nie pochłonęły nas wielkie ilości jedzenia. Nałożyliśmy sobie po troszeczku i tylko to, na co naprawdę mieliśmy ochotę. Bufet otwarty jest przez kilka godzin i możesz siedzieć i jeść tak długo, jak tylko chcesz. Ponoć niektórzy siedzą do ostatniej chwili, żeby najeść się na cały dzień 😀 Można i tak 🙂 Koszt takiego śniadanie to ponad 60 zł, więc nie ma co sobie szczędzić.

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

 

Po ostatnim posiłku wypełniliśmy ostatnie rubryki, spakowaliśmy nasz mały plecaczek i poszliśmy się wymeldować. Wyobraźcie sobie miny dwóch pań recepcjonistek, kiedy weszły w swój system, zobaczyły kwoty, które nabiliśmy (na szczęście transakcje odbywały się bezgotówkowo, potrzebny był tylko numer pokoju i podpis), a potem nagle pokazało im się, że wszystko jest już rozliczone… Dodajmy, że łącznie z noclegiem koszt naszego pobytu to ponad 800 zł… Niecałe 20 godzin… Strach się bać.

Po zdaniu karty, mogliśmy korzystać ze wszystkich basenów, leżaków, itp, więc spędziliśmy w wodzie jeszcze jakieś cztery godziny.

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Poznaliśmy w tym czasie grupkę Polaków, którzy spędzali swoje wakacje właśnie w Tajlandii. Dodajmy, że byli to Polacy  na stałe mieszkający w Niemczech. Niektórym z nich ciężko było sobie wyobrazić, jak to możliwe, że podróżujemy stopem, śpimy w namiocie, a co z nagłymi wypadkami, kiedy potrzebujemy pomocy lekarza, a to, a tamto… Trochę tłumaczyliśmy to wszystko, ale nie ma co ukrywać: nasz styl podróżowania dla niektórych jest nie do przyjęcia, pewnie nigdy tego nie zrozumieją, mają nas za… no właśnie za kogo? Na to pytanie nie będziemy tutaj odpowiadać 🙂

Autostopowicze w pięciogwiazdkowym Resorcie Marriott

Chwile w ***** Resorcie Marriott były fajną przygodą. Spędziliśmy tam naprawdę zabawny czas, który pozwolił nam jeszcze bardziej docenić to, jak poznajemy świat. Nie będziemy oczywiście na siłę udowadniać, że nam się nie podobało, ale szczerze możemy stwierdzić, że nie potrafilibyśmy wydawać tak wielkich pieniędzy, na tak niepotrzebne przyjemności. Było nam o tyle łatwo przyjąć taki prezent, że nikt tak naprawdę za to nie płacił. Zostało to wliczone w koszta. Gdyby jednak ktoś miał wyłożyć kasę na taki pobyt … O nie 🙂 To jednak też temat na oddzielny wpis.

Spędziliśmy zatem dzień w pełnym luksusie, a potem wróciliśmy do naszej codzienności, którą bardzo kochamy. Kiedy piszemy ten wpis, jesteśmy w Laosie, nad rzeką Mekong. Śpimy w bambusowym domku, w którym mieści się tylko łóżko, stary wiatrak i moskitiera. Na zewnątrz stoi wiadro, które jest koszem, wiszą dwa lekko podarte hamaki, toaleta i łazienka znajdują się kilkanaście metrów dalej, myjemy się wodą, która okazuje się być filtrowaną wodą z Mekongu (filtr to raczej za dużo powiedziane), jemy pyszne indyjskie chlebki i sticky rice… Marriott to nie jest, ale… Jest nam tutaj cudownie 🙂 Codziennie rano wylegujemy się na hamakach podziwiając spokojną rzekę, po południu w sumie też się wylegujemy, a potem… podziwiamy piękne zachody słońca, po których czekamy na późną noc, żeby w ciszy, kiedy wszyscy imprezowicze spędzają czas w barach, leżeć na tych samych hamakach, podziwiać cudne niebo z księżycem w kształcie rogala na czele, i rozmawiać o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, która ciągle przed nami. I zamiast pięciu gwiazdek mamy… miliony ich nad sobą… i siebie obok siebie :)!

Podobne wpisy