Wstaliśmy wcześnie rano z nadzieją dojechania autostopem na granicę kirgisko-chińską, która oddalona była około trzystu kilometrów od Osz. Prognoza pogody na ten dzień nie była satysfakcjonująca-zapowiadali bardzo duże zachmurzenie, brak słońca oraz niską temperaturę. Byliśmy tym trochę zmartwieni, bo chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, łącznie ze szczytami Pamiru i znajdującym się w oddali Tadżykistanem. Pomodliliśmy się wcześniej, aby mimo tego wszystkiego było inaczej.
Z miasta wydostaliśmy się jedną marszrutką i po zrobieniu małych zakupów w bardzo skąpo zaopatrzonym sklepie, zaczęliśmy łapać. Po dziesięciu minutach siedzieliśmy w wypasionej Toyocie, mimo że wcześniej podeszły do nas ze trzy osoby, mówiąc, że na pewno nic nie złapiemy. Pierwsi kierowcy jechali do miejscowości Gulcha, czyli 75 km dalej. Kolejni mili ludzie, którzy byli bardzo ciekawi życia w Europie i zadawali nam dziesiątki pytań na jej temat. Oni, jak większość poznanych Kirgizów nigdy nie byli za granicą, czy nawet w stolicy swojego kraju.
Trasa z nimi zleciła w oka mgnieniu. Ku naszemu zaskoczeniu zza chmur co jakiś czas wyglądało słońce i nie było wcale zimno. Im dalej w stronę gór, tym piękniej dookoła.
Naszym drugim transportem do samego Sary Tash’u okazał się być mężczyzna, jadący po węgiel do wioski Sary Magul. Bagaże szybko owinęliśmy w naszą plandekę i wrzuciliśmy na pakę samochodu, sami usiedliśmy w cieplutkiej kabinie.
Podróż z nim była dwugodzinnym wpatrywaniem się w piękno otaczającej nas przyrody. O takich widokach marzyliśmy! Nasz dostawczak radził sobie nadzwyczaj dobrze na stromych podjazdach, czy często oblodzonej nawierzchni. Kolejny raz byliśmy pełni podziwu dla rowerzystów, którzy w takich ekstremalnych warunkach pokonywali ten odcinek. Oni są niesamowici!
Sary Tash, wioska położona ponad 3000 m.n.p.m, przywitała nas fantastyczną pogodą. Ależ wielka była nasza radość, że mogliśmy ujrzeć w końcu Pamir i łapać stopa w takich okolicznościach. Brak słów, aby to opisać. Czuliśmy się świetnie!
Aut jadących do Irkeshtam nie było za wiele. Z reguły były to chińskie ciężarówki, czy niezniszczalne kamazy. Nam kolejny raz Bóg okazał swoją troskę. Na kierowcę czekaliśmy dziesięć minut, a był nim pogranicznik i towarzyszący mu kolega. Było to jedyne auto osobowe jakie widzieliśmy. Czemu napisaliśmy, że Bóg się o nas szczególnie zatroszczył? Jak wiadomo Asia nie mogła swobodnie chodzić z powodu wcześniej zwichniętej kostki.
Kolejka tirów czekających na odprawę sięgała kilku kilometrów. Taki dystans byłby dla nas dużym utrudnieniem i bolesnym doświadczeniem. Ci ludzie zawieźli nas pod sam punkt sprawdzania paszportów, tym samym rozwiązując problem długiego spaceru. Rewelacja!
Kirgiski pogranicznik z uśmiechem wbił pieczątkę i oznajmił, że chiński posterunek znajduje się parę kilometrów dalej. O tym wiedzieliśmy, więc postanowiliśmy dostać się tam ciężarówką. Pierwsza lepsza maszyna i jedziemy.
Nasza radość nie trwała zbyt długo, ponieważ zza zakrętu pokazała się potężna kolejka aut… Jeżeli mielibyśmy czekać z wodzicielami, to wyszłoby jakieś dwa ekstra dni. Nic innego nie pozostało, jak zarzucić plecaki i rozpocząć marsz. Nie spieszyliśmy się w ogóle. Zdrowie Asi w tym momencie było priorytetem. Spacer był o tyle miły, że wszyscy się do nas uśmiechali, zagadywali, chcieli robić sobie z nami zdjęcia, czy częstowali jedzeniem.
Po jakimś czasie, praktycznie znikąd dołączył do nas kirgiski pszczelarz-Joseph. Mężczyzna po pięćdziesiątce, któremu nagle zachciało się pojechać do wschodniego sąsiada. Fajny był, ale na dłuższą metę jego towarzystwo robiło się męczące.
Razem doszliśmy do pierwszej odprawy, na której sprawdzili nasze bagaże (nie była to bardzo szczegółowa kontrola), zabrali paszporty, które trafiły w ręce prywatnych taksówkarzy. Tego etapu nie da się ominąć. Aby je odzyskać trzeba zapłacić za przejazd do następnego punktu kontrolnego, oddalonego o 140 kilometrów. Koszt, minimum 100 juanów, czyli około pięćdziesięciu złotych.
Kiedy próbowaliśmy negocjować i tłumaczyć, że ich oferta nie jest kusząca, stali się surowi i zagrozili nawet więzieniem. Taka prawda, że to wszytko to jeden wielki układ. Płacą wszyscy, nawet rowerzyści. Jazda prywatnym autem zleciała dosyć szybko. Nie rozmawialiśmy, od czasu do czasu wyglądaliśmy za okno, gdzie jedną z atrakcji były dziko żyjące wielbłądy. Temperatura wyższa, brak śniegu i krajobraz inny. Gdy w końcu dotarliśmy było już późno i całkowicie ciemno. Ostatnie sprawdzanie dokumentów, bagaży, kilka papierów do podpisania, rutynowe pytania, typu: Skąd jesteś? Jak masz na nazwisko? i…welcome to China!
Kolejne dwie godziny różnicy w stosunku do naszej Polski, co w rezultacie daje już siedem do przodu. Noc postanowiliśmy spędzić w hostelu, w miejscowości Ulugoat i następnego dnia ruszyć do Kaszgaru. Cenę zbiliśmy o 50% i po dniu pełnym wrażeń słodko ułożyliśmy się do snu.