Nasz pobyt w Kazachstanie bez dwóch zdań uznać możemy za najciekawszy i najowocniejszy etap z dotychczasowych. W ciągu dwóch spędzonych w tym kraju tygodniu doświadczyliśmy naprawdę wiele serca od ludzi, których Bóg postawił na naszej drodze. Kazachstan na zawsze kojarzyć nam się będzie właśnie z ludźmi i z tym, co dla nas zrobili.
KIEROWCA PRZYSTOJNIAK
Do Kustonaj, pierwszego miasta, które odwiedziliśmy w Kazachstanie, dostaliśmy się praktycznie jednym autem. 60 km od Czelabińska zabrał nas wesoły i przesympatyczny kierowca, którego imienia niestety dokładnie nie pamiętamy, bo przedstawił się swoją „ksywką” i po prostu dobrze jej nie zrozumieliśmy. W mailu podpisał się Veter, więc to chyba właśnie ona. W gwoli wyjaśnienia to moje koleżanki ochrzciły go mianem „przystojnego Kazachstanu” (Emilka i Joanka pozdrawiam Was :)), no ale trzeba przyznać, że za bardzo się nie pomyliły 🙂
Już na granicy rosyjsko-kazachskiej Veter bardzo nam pomógł: po pierwsze bez problemu mogliśmy przekroczyć granicę w jego aucie (wcześniej myśleliśmy, że piechotką też można; trzeba też dodać, że przed granicą bardzo dużo ludzi szukało miejsca w samochodach, aby w nich wjechać do KZ), po drugie pomógł nam wypełnić wszystkie papierki, po trzecie tłumaczył nam, o co chodziło panom w okienku, a panom w okienku tłumaczył, o co nam chodziło 🙂 Czyli jednym zdaniem: pomógł nam sprawnie i bez problemów przekroczyć granicę.
Kiedy dotarliśmy już do Kustonaj nasz kierowca skontaktował się z dziewczyną, u której mieliśmy nocować. Kiedy już dowiedział się, gdzie mieszka, pojechał z nami do salonu Beeline, w którym kupiliśmy lokalną kartę sim, po czym zawiózł nas pod sam dom i czekał z nami, aż ona przyjdzie.
Życzliwość Vetera sprawiła, że bardzo pozytywnie nastroiliśmy się na cały pobyt w Kazachstanie. Spotykasz kolejnego takiego człowieka na swojej drodze i wiesz, że to na pewno nie ostatni. Na dodatek sam uczysz się, jak być bezinteresownie dobrym dla innych, a to jedna z ważniejszych lekcji.
KATRINE i REJESTRACJA W KAZACHSTANIE
W Kustonaj mieliśmy spędzić tylko jedną noc. Jechaliśmy tam z założeniem, że zrobimy potrzebną w Kazachstanie rejestrację. Trzeba ją zrobić do pięciu dni od dnia wjazdu. Naczytaliśmy się wcześniej, że niektórzy musieli się dużo natrudzić przy jej zrobieniu, wydać dużo pieniędzy, nastresować się i w ogóle, że jest to bardzo nieprzyjemne. Większość osób robi ją w Astanie, jednak my postanowiliśmy postarać się o nią w Kustonaj. Miasto małe, więc nie powinno być kolejek, dawania w łapę i innych stresów. Żeby nasz plan się powiódł, potrzebowaliśmy jeszcze tylko pomocy obywatela Kazachstanu. Osobą, która bez najmniejszego problemu postanowiła nam pomóc, była Katrine, dziewczyna z CS, u której się zatrzymaliśmy. Musieliśmy tylko zostać jeden dodatkowy dzień, ale przecież nigdzie się nam nie spieszyło 🙂
Następnego dnia udaliśmy się do Biura Migracyjnego, gdzie czekała na nas Katrine, która wykorzystała swoją przerwę w pracy, aby tam przyjść. Miejsce dość ciekawe, wszystkie okienka zamknięte, oprócz nas nikogo. Katrine znała chyba ten biurowy system, bo zaczęła pukać do wszystkich okienek i nagle jedne drzwiczki się otworzyły. Całkiem sympatyczna pani wysłuchała o co nam chodzi, dała papiery do wypełnienia (wszystko cyrylicą…) i powiedziała, że musimy jeszcze dostarczyć akt własności mieszkania Katrine. Dzięki Bogu mieszkanie, w którym mieszkała było jej i miała taki dokument, tylko nie przy sobie, a w owym mieszkaniu. Chwilę zastanawialiśmy się, czy nie będzie na nas zła, ale ona naprawdę chciała nam pomóc, więc zostawiła nas tam, a sama pobiegła do domu po papiery. Bardzo chcieliśmy je wypełnić, jednak mimo znajomości cyrylicy, oprócz kilku słów, nic nie rozumieliśmy 🙁 Musieliśmy czekać na nią i mieliśmy nadzieję, że znajdzie jeszcze kilka chwil, żeby to za nas uzupełnić. Po dwudziestu pięciu minutach cała zdyszana była już z nami i swoim pięknym, acz dla nas w ogóle nieczytelnym pismem, zaczęła uzupełniać wszystko, co potrzeba. Trochę tego było. Kiedy dwie kartki zapełniły się danymi, Katrine na chwilkę zniknęła. Pojawiła się za kilka minut, oznajmiając, że papiery będzie można złożyć dopiero za trzy godziny, bo teraz panie zrobiły sobie przerwę. Przerwa! Dopiero co zaczęły pracę i już przerwa?! Nie mogliśmy tego zrozumieć, ale nie zostało nam nic innego, jak spotkać się tam znowu o wyznaczonej porze. Wolny czas wykorzystaliśmy na obiad z Katrine, a potem sami poszliśmy na spacer po mieście. Za bardzo nie ma czego tam oglądać, ale pierwszy raz od kilku dni była piękna, słoneczna pogoda, więc nawet zwykły park wydał się nam atrakcyjnym miejscem odpoczynku. I tu ciekawostka: zgadnijcie dlaczego wszystkie ławki w parku mają kolor różowy? Ciekawi jesteśmy Waszych odpowiedzi. A poprawna jest taka, że różowa farba była najtańsza!!! Jakaś promocja, czy coś… i pomalowali na ten słodziutki kolor. Nie ma to jak mądrze gospodarzyć publiczną kasą.
Kiedy po trzech godzinach spotkaliśmy się w Biurze Migracyjnym zastaliśmy tam ponad dwadzieścia osób. Ruch się zagęścił. Na szczęście wszystkie osoby dopiero wypełniały papiery, które my już mieliśmy gotowe. Ponownie zapukaliśmy w drewniane drzwiczki i po chwili otworzyła nam uśmiechnięta pani. Wzięła wszystkie dokumenty i kazała czekać. Na pytanie Katrine, która spieszyła się do pracy, ile to zajmie, pani mierząc ją wzrokiem, odpowiedziała: jak zrobię, to będzie. Uśmiechnęliśmy się z Adim do siebie i nie pozostało nam nic innego, jak czekać. Katrine musiała iść do pracy, więc zostaliśmy sami. Po jakiś dziesięciu minutach drzwiczki znowu się otworzyły i otrzymaliśmy nasze registracyjne karteczki z wbitą pieczątką i uzupełnionym adresem miejsca rejestracji. Wyszliśmy na zewnątrz, przybiliśmy sobie piątkę i dziękowaliśmy Bogu, że tak gładko to wszystko poszło. Nie wydaliśmy ani złotówki, żeby to zrobić, nie musieliśmy stać kilku godzin w kolejce. Wszystko zrobione, tak jak należy.
W nagrodę kupiliśmy sobie pierwsze od wyjazdu sushi i świętowaliśmy pomyślne załatwienie sprawy, która była dla nas małą niewiadomą przed wjazdem do Kazachstanu. Naszą radość zmącił telefon około godziny osiemnastej. Na nasz kazachski numer, który trzeba było podać jako kontakt do nas, zadzwonił ktoś z Biura Migracyjnego, pytając, czy to my i czy może rozmawiać z Katriną. Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że jest w pracy i nie wiemy, kiedy będzie. Poprosił, żeby oddzwoniła do niego, kiedy wróci. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy wszystko gra z naszą rejestracją? A może po prostu chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście mieszkamy u Katrine, czy nie jest to pierwsza lepsza osoba, której zapłaciliśmy, żeby nam pomogła. Nie ukrywam, że trochę się zmieszaliśmy, ale postanowiliśmy czekać na naszą hostkę. Po powrocie zadzwoniła pod wskazany numer. Kiedy ktoś odebrał przedstawiła się, jednak wtedy szybko rozmówca się rozłączył i potem był niedostępny. Razem zdecydowaliśmy, że zostawiamy tę sprawę, a w razie kolejnego telefonu będziemy prosić o kogoś, kto mówi po angielsku. Na wszelki wypadek zapisałam sobie ten numer w kontaktach.
Przez dwa kolejne tygodnie nikt więcej do nas nie zadzwonił, przy wyjeździe z Kazachstanu nie było żadnych problemów, a ja po jakimś czasie zobaczyłam, że ów tajemniczy numer mam w swoich kontaktach w aplikacji WatsApp, która służy do komunikowania się za pomocą internetu. Jako zdjęcie kontaktu miał ustawionego jakiegoś młodego eleganta z drinkiem w ręku, ale chyba to była fotka ściągnięta z neta… 😀 Tajemniczy rozmówca pozostaje zatem niezidentyfikowany i nigdy nie dowiemy się, czego od nas chciał 🙂 Katrine natomiast stała się naszą dobrą koleżanką i ostatnio dostaliśmy od niej wiadomość, że pierwszy raz jechała stopem i to do Astany, i bardzo się z tego cieszyła! Kolejna zainspirowana osoba:)!
FIODOR
Z Kustonaj do Astany było 750 km. Czasem mieliśmy więcej do zrobienia jednego dnia, więc luzik 🙂 Zaczęliśmy łapać bardzo wcześnie i pierwszy raz od niepamiętnych czasów zasypiałam na stojąco. Nie mogłam powstrzymać ogarniającego mnie snu, a na dodatek rano było dosyć zimno. Marzyłam o jakimś stopie, żeby choć trochę się zdrzemnąć. Adaś dzielnie próbował zmusić mnie do gimnastyki, śpiewania piosenek, nawet mu wychodziło. Co chwila zatrzymywały się auta, żeby zaproponować nam prywatną taksóweczkę, albo po prostu się zatrzymywały, żeby zagadać. Śmieszne to było, bo widzieli, że mamy tabliczkę ASTANA, a mimo to przystawali, kiwali głową i mówili, że skręcają za cztery kilometry. Towarzyscy ludzie z tych Kazachów 🙂
Po godzinie zatrzymał się sympatyczny trzydziestolatek i zabrał nas 100 km dalej. Kiedy usiadłam zdążyłam tylko zamknąć oczy i już mnie nie było. Adam w tym czasie szkolił swój rosyjski, więc się nie nudził.
Kiedy po jakiejś półtorej godziny wysiedliśmy, zobaczyliśmy to, na co od dawna czekaliśmy. Przed nami rozpościerał się step. Wtedy pierwszy raz doświadczyłam problemu: gdzie ja mam skorzystać z toalety? 🙂
Po jakiś piętnastu minutach zatrzymał się tir i wiedzieliśmy, że jedziemy prosto do Astany! Naszym kierowcą był Fiodor, około pięćdziesięcioletni Kazach. Cieszyliśmy się, że jedziemy właśnie ciężarówką. Dzięki temu mieliśmy lepszy widok na bezkres zachwycającego nas stepu. Ktoś może się zapytać, co jest w nim takiego pięknego? Ciężko to wytłumaczyć, ale kiedy przez 600 km widzisz pustkę brązowej ziemi, błękitne niebo przeszywają promienie słoneczne, jest w tym coś niezwykłego. Tym bardziej, że na co dzień, czegoś takiego nie mamy (żeby poczuć to, co my obejrzyj koniecznie filmik tutaj ).
Na początku rozmowa z Fiodorem była standardową rozmową, którą odbywamy w tej podróży. Kim jesteśmy, gdzie jedziemy, po co jedziemy, jednak po pierwszej przerwie na śniadanie przy gorącej herbatce, zrobiło się jakoś tak rodzinnie. Dowiedzieliśmy się, że synowie naszego kierowcy są w podobnym wieku, co my, więc może dlatego zaczął nas traktować trochę jak swoje dzieci. Jechaliśmy rozmawiając o wielu rzeczach, żartując przy tym niemało 🙂
W porze obiadowej zatrzymaliśmy się na przerwę i wtedy dowiedzieliśmy się, że zaraz rybiata, czyli my, będziemy jeść, bo nie można jechać o pustym żołądku 🙂 Nie mieliśmy oczywiście nic przeciwko. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że będziemy jeść… koninę! Pierwszy raz w życiu! Adaś jako smakosz mięsa bardzo się ucieszył, ja natomiast wyszłam z założenia, że muszę na bok odstawić swoje niejedzenie mięsa i próbować, skoro założeniem było próbowanie lokalnej kuchni.
Fiodor był doskonale przygotowany: miał duży palnik, wielką patelnię, cebulkę, chleb, pastę z gorczycy i oczywiście marynowaną koninę. Zapach był naprawdę kuszący. Nie będę więcej opisywać tych chwil, zapraszamy do obejrzenia krótkiej relacji tutaj :).
W trakcie dalszej rozmowy wydarzyła się kolejna niezwykła rzecz. Fiodor zapytał nas, czy będziemy jechać do Kirgistanu, a konkretnie do Biszkeku? Kiedy przytaknęliśmy, zadał kolejne pytanie: a macie tam, gdzie spać? Tu odpowiedź była już przecząca, bo na razie nie pisaliśmy tam do nikogo i nie wiedzieliśmy, u kogo się zatrzymamy. Po tym zdaniu, nasz kierowca wyjął telefon, oznajmił nam, że jego siostra tam mieszka i będzie do niej dzwonił. Jak powiedział, tak zrobił i za parę minut mieliśmy już nagrany nocleg w stolicy Kirgistanu i numer, pod który mamy dzwonić, jak będziemy się zbliżać. Ogarnęła nas wielka radość i wdzięczność, że nie prosząc o nic, ktoś sam wyciąga do nas rękę, znając nas tylko kilka godzin! Bóg jest dobry bez dwóch zdań i stawia na naszej drodze dobrych ludzi :)!
Kiedy zbliżaliśmy się do Astany zadzwoniliśmy do Anary, koleżanki naszych znajomych z Polski, która zechciała nas ugościć. Fiodor wyjaśnił jej, gdzie nas wysadzi i postanowił czekać z nami, aż nie przyjedzie. Było to naprawdę bardzo miłe. Nie dość, że okazał nam tyle serca, to jeszcze nie chciał nas wypuścić, żebyśmy nie marzli, póki ona nas nie odbierze, a przed nim była jeszcze długa droga.
Żegnając się z nim pierwszy raz było nam jakoś przykro. Czuliśmy, że rozstajemy się z przyjacielem, z rodziną. Wiedzieliśmy jednak, że nasza znajomość się nie kończy i na pewno jeszcze się usłyszymy.